z konia. Droga była ciągle jednakowa. Gdzieś wpobliżu zapiał chrapliwie kogut i Wójcik skierował konia wbok, na wąziutką ścieżkę między trawą. Wjechaliśmy między drzewa i po chwili ukazał się obszerny plac z drągiem łączącym dwa płoty; w głębi placu widać było wielki, szary szałas, przed nim kilka świń, dwa konie i parę kur. Kogut zapiał powtórnie. Zatrzymaliśmy się przy drągu i Wójcik zaklaskał kilkakrotnie, poczem zawołał:
— Hej, compadre! o de casa!
Z szałasu wyjrzał chłopak indyjski, cofnął się, poczem w otworze ukazało się kilka obrzydliwych łbów, jeden wysunął się wraz z resztą ciała i Indjanin począł biec w naszą stronę. Chrapliwym bełkotem porozumiał się z Wójcikiem; w tej jękliwej portugalszczyźnie zrozumiałem, że Indjanin przypomina sobie Wójcika z poprzedniej jego bytności. Odsunął drąg, zeszliśmy na ziemię i przywiązaliśmy konie do palmy. Mimo powietrza i przestrzeni plac śmierdział, ale kiedy wleźliśmy do szałasu, ujrzałem tak straszliwą, wyprutą z wszelkiej originalności, zwykłą, jadowitą ludzką nędzę, że mimowoli, przez kilka sekund przeszły mi przez głowę dziecięce marzenia o indyjskich awanturach; wszystkie szalone i barwne opowieści nagle poszarzały, a wyobraźnia z owych czasów dostała sromotnie po pysku. Przy ledwie żarzącym się ognisku leżał na uklepanej ziemi trup z przygasłemi oczami; a wyszczerzone zęby brzęczały ohydnym, uporczywym dźwiękiem. Te okropne, bo żywe, zwłoki, — okryte były wilgotnym łachmanem, obsypanym popiołem, źdźbłami słomy, śmieciem. Indjanin, który nas przyprowadził, usiadł w kucki przy popielisku, rozgrzebał kilka tlejących się węgielków, położył trochę drzewa i powiesił nad ogniem obrosły sadzą imbryk. Indjanin ten miał twarz w jakimś potwornie zdegenerowanym typie mongolskim; gęste kudły porastające uszy i kark odcinały się od pokrytej kilkunastu włosami twarzy. Przysiedliśmy na niziutkich stołeczkach i z lękiem przyglądając się Indjaninowi
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.