ciągnięci kłótnią, mimowoli weszliśmy znów do szałasu i zapaliliśmy. Przy drabinie fircyk stał już spowrotem, kobiety usadowiły się na dawnych miejscach. Wreszcie Grzeszczeszyn zapłacił, klnąc obrzydliwie, wszystko, czego żądali i po raz drugi wyszliśmy z szałasu.
Kilku chłopaków rozbiegło się na nasz widok. Przyszło mi do głowy, że przecież jakeśmy tu przyjechali, z szopy wyjrzało conajmniej czterech Indjan, a zastaliśmy tylko trzech i jeden był przecież chory, bez sił. Było to jakieś tajemnicze. Wsiedliśmy na konie. Obejrzałem się.
W progu szopy stał z wdziękiem wygięty elegant i barwił się swemi wstążkami na brudnem tle. Poza nim nie było nikogo. Ostro pognaliśmy konie i po chwili wyjechaliśmy na dawną ścieżkę.
— No, cóż — zagadnął mnie Wójcik. — To nie wigwamy, mokasyny, pióra i tomahawki, co! Niech mi pan wierzy, że gorzej się dzieje niejednokrotnie na przedmieściach wielkich miast Europy.
— Ma pan słuszność — odpowiedziałem z przekonaniem.
Jechaliśmy prędko, pragnąc nadrobić stracony czas. Droga ciągle była nudna aż do bólu. Żadnego życia, same stężałe w upale zarośla, przez całą drogę widzieliśmy zaledwie trzy czy cztery ptaki; i chociaż wiem, że jest ich w tym kraju mnóstwo, ale dziwnie jakoś nie widzę ich na swoim szlaku. Chrapliwie wrzeszczący tukan, który przeleciał nad nami, stał się zdarzeniem, o którem rozprawiałem z Wójcikiem jakieś pół godziny. Wogóle od jednostajności tej drogi aż mdliło. Jeśli zdarzył się zakręt, to byłem pewien że ujrzę tam powtórzenie minionego. Gdybym usnął i obudził się po pewnym czasie, śmiało mógłbym pomyśleć, że spałem na jednem miejscu. Ale wreszcie pejzaż uległ zasadniczej zmianie. Ukazał się solidny most z dachem, zza mostu wyłoniła się pusta przestrzeń z rzadkiemi piniorami, ukazał się także jakiś budynek, dość pokaźny, z gan-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.