stołem. Należało przerwać tę zabawę. Wstałem i powiedziałem:
— Moi panowie, jedźmy! Mamy kapy, wrazie deszczu nie zmokniemy!
Wójcik wyraził zgodę, ale Grzeszczeszyn zawołał:
— Nie panowie! tak wesoło, posiedźmy jeszcze!
Wójcik i ja wybiegliśmy w duszną i pociemniałą przestrzeń, z uzdami w rękach połapać konie. Pasły się o jakieś paręset metrów od domu. Wróciliśmy z końmi i z dworu krzyknęliśmy na Grzeszczeszyna aby wyniósł siodła i pelegi. Przyniósł je gitarzysta. Zaczęliśmy siodłać. Po niebie przewalały się brudne, opuchłe chmury. Wszedłem do domku aby zapłacić za obiad i wywołać Grzeszczeszyna. W ciemnym kącie ujrzałem buraczaną plamę sukienki, podszedłem bliżej, rozległ się kobiecy chichot i rozróżniłem Grzeszczeszyna, który był tak zajęty chciwem obmacywaniem kobiety, że kiedy począłem wściekle krzyczeć na niego, aby nieopanowane bydlę jakiej biedy nam tu nie naprowadziło!... że mógł przecież wejść mąż!... — nawet wtedy nie mógł od niej się oderwać, tylko dalej manipulował rozdygotanemi łapami po grzesznem ciałku groteskowej rozpustnicy z tego pustkowia. Szarpnąłem go za ramię:
— Puść pan ją, bo wejdzie ten małpiszon i postrzeli pana!
Podniecony i rozjąkany odpowiedział:
— Idź pan, wyjdź pan jeszcze trochę... zagadaj pan męża... błagam pana!
Nie wiedziałem czy śmiać się czy drzeć włosy z wściekłości i sprać mordę temu draniowi. Kobietka — rzeczywiście — stała potulna i z miną, że: „no cóż, mam akurat przy sobie... pozwolę“.
Z dworu doleciał nas odgłos, coś w rodzaju suchego trzasku z którego miał się urodzić potężny huk. Huku nie było, sam trzask. Szarpnąłem Grzeszczeszyna tak silnie, że aż jęknął zdziwionym jakby tonem. Kobieta zapiszczała i klasnęła w dłonie.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.