Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

Uff, bodajby mnie los uchronił od tego obiadu! Od protokułowania tego wszystkiego! Pamiętam, że schodząc z ganku po schodkach i ciągnąc Grzeszczeszyna za rękę, jak zadąsanego wałkonia, pomyślałem sobie o tem wszystkiem, że przecież fantazja pisarza jest czemś nieudolnem wobec sztuczek, jakie może nam znienacka pokazać rzeczywistość, nawet w tak wyblakłych warunkach, jak tu.
— Co to za trzask? Ciągle ciemno, jedźmy, cholera! — krzyknąłem naraz do Wójcika.
Odpowiedział, włażąc na konia: — Jakiś piorun, ale djabli go wiedzą... nie huknęło!
— Właź pan na konia! — wołam do Grzeszczeszyna.
— Zaraz przyjdę, zostawiłem tam kapelusz...
— Już ja go panu zaraz przyniosę.
— O, ja wiem... bylem tylko nie ja! — posłyszałem za sobą jego płaczliwy głos.
Upiło się zwierzę i nic więcej. W progu stał babsztyl z założonemi rękami i wierciła mnie czarnemi ślipiami.
— Siapeo, siapeo, a ki... — zaskrzeczała.
Podała mi kapelusz, wsadziłem go na głowę Grzeszczeszyna z przyklepnięciem i kiedy już siedziałem na koniu, przypomniało mi się, że zapomniałem zapłacić tej... tam. Złażę z konia i mówię — bardziej w stronę Grzeszczeszyna — wyjaśniająco:
— Muszę jej zapłacić, psiakość, zapomniałem...
— Tak, ja już znam takich, co zapominają jak trzeba... i co kolegom wydrapują dziewuchy spod....
Nie słyszałem co tam dalej mówił, tylko stanąłem na ganku i zacząłem wywoływać kobietę. Stała w ciemnym progu i śmiała się. Pokazałem jej banknoty. Potrząsnęła głową, że nie chce. Położyłem dziesięć milreisów na widocznem miejscu i podbiegłem do konia.
— Nie szczekałby pan głupstw, — wrzasnąłem do ucha Grzeszczeszynowi!