błysnęło tu i ówdzie, konie uniosły łby, słowem zrobiło sję jak po burzy z temi wszystkiemi akcesorjami: „ożywcze powietrze, zapachy, krople opadające z listka na listek“. Zegarek wskazywał godzinę piątą. Przewidująca dłoń Wójcika odwróciła pelegi włosiem pod spód, dzięki czemu nie zmokły i uchroniły siodła.
Człapaliśmy w pogodnych usposobieniach, w słońcu, ptaszki gdzieniegdzie się odezwały, deszcz zdawał się spłókiwać wrażenia z kapitońskiego domku na Faxinalu.
— Oj, chłopcy, chłopcy! — wykrzyknął z wesołem pobłażaniem Grzeszczeszyn.
Ano, dzięki Bogu, że nasz donżuan nabrał humoru! Jedziemy dalej niby jacyś partyzanci; i djabli wiedzą, czego my tu szukamy w tej ogromnej krainie. Badacze i podróżnicy? A toć przejeżdżamy miejsca zbadane! Może obyczaje? Żeby to chociaż pomieszkać trochę między tymi wszawymi Indjanami; ale ktoby to na to miał ochotę! Zwykłe włóczęgi, obijlasy, oto kto my jesteśmy. Popędziliśmy znów żwawo, aż bryzgi błota padły na wilgotne krzaki. Obojętnie, ze zwieszonemi głowami, uskoczyli nam z drogi: dwie Indjanki i jeden Indjanin. Ciemnieje, robi się chłodno, monotonne podrywki na koniu zwalczają zmęczenie, po głowie snują się marzenia; chciałoby się usiąść z czysto ubranemi, dowcipnymi ludźmi, pogadać, pośmiać się... I poco się ty tłuczesz po tych wertepach, młody człowieku? Bieda cię jaka wyrwała z kultury; zdarzenie lub potrzeba? Oh, głupio i mętnie, i nieciekawie, jak nieciekawe są te dwa zady końskie, pokryte zwisającemi z ramion moich towarzyszy kapami. Pokazały się dwa zapamiętane znaki: zwalony i najeżony sękami pień piniora, potem dwie olbrzymie, zrośnięte ze sobą imbuie. Zaznaczyła się bliskość zagrody Potyrały. Ci dwaj przede mną ożywili się, zaczęli mówić przytłumionemi — i przez gardło — głosami o jakimś wendziarzu co chce zostać prefektem i niewiadomo czy zostanie... Koń mi się potknął, poprawiłem się w siodle, coś mnie uwierało... Stanęliśmy. Jędruś wyskoczył z latarką…
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.