Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

— W drodze się jeszcze co do różnych rzeczy namyślimy — powiedział Dąbski, ziewając.
Słowem sprawa ułożyła się jaknajpomyślniej. Byliśmy tak pomęczeni, że trudno było dalej roztrząsać ten temat. Rozeszliśmy się senni, każdy na nocleg jaki przygotowała Potyrałowa. Leżałem już rozebrany w swoim wczorajszym pokoju, kiedy przyszedł do mnie Grzeszczeszyn w kalesonach, rozchełstany, drapiący się, poczem przysiadł na łóżku i zaczął mówić:
— Ja panie o tej samej drodze myślałem, tylko że we dwuch byłoby nam ciężko. W czepkach żeśmy się rodzili. Ale teraz panie, musimy się trzymać jak bracia, bo to towarzystwo niewiadomo jakie, a naród zuchwały skoro się na takie drogi puszcza. Musimy dobrze uważać, żeby nas nie wykołowali. W Candido trzeba broń dobrze oporządzić, amunicji nakupić, bo niewiadomo co wypadnie. Nie bój się pan nic, już przy mnie włos panu z głowy nie spadnie. Bylebyś pan się tylko mnie jako doświadczonemu podporządkował. Może być polowanie, mogą się i bandyci przytrafić. Co, śpisz pan?
Odpowiedziałem sennie, że właśnie zasypiam.
— No to śpij pan, zdrowo, mocno. Dotychczas były same duperelki, teraz się dopiero zacznie. Gute nacht, panie Łóniłowski!
Szu, szur... poszedł.
Nowy dzień okazał się wietrzny, przezroczysty i choć bez słońca, białawy. Dużo jest smutku w takim dniu i człowiek wrażliwy czuje się sieroco i skłonny jest do spełniania dobrych uczynków. Leniwie ubrałem się, umyłem niechętnie i wyszedłem na podwórze. Okazało się, że jest dość późno — około dziewiątej. Przy żłobach stało kilka koni i burów, chrupiąc kukurydzę. Koło tych zwierząt chodził Grzeszczeszyn, patrzył im na kopyta, zaglądał w mordy, odskakiwał, doskakiwał... Za sztylpą miał wetknięty jakiś patyk. Tak zajętego nie należało