Grzeszczeszyn siodłał siwego bura, kolanem oparł się o jego brzuch i ściągał popręg. Zastanowiłem się skąd wzięli dwa siodła i zaraz ze wzruszeniem przyszło mi do głowy, że to Grzeszczeszyn wystarał się o nie u Potyrały. Należało to wyjaśnić. Dopiłem kawę i podszedłem do niego.
— Skąd pan dla nas wykombinował siodła?
Odwrócił do mnie zaczerwienioną z wysiłku twarz.
— Potyrała pożyczył do Candido do Abreu, a stamtąd ma mu je przywieźć poczciarz, Dolski. Już nic się pan nie bój, wszystko będzie gut!
Wciąż te pożyczki, — pomyślałem z niechęcią. Należałoby już wkońcu pokupować co należy. Pochyliłem się nad siodłem przeznaczonem dla mnie; było ogromnie zmarnowane i brak było do niego futrzanej pelegi.
— A pelegi niema?
— Jest tylko jedna, będzie pan musiał podłożyć sobie kapę.
— Którego konia mam sobie osiodłać? — zwróciłem się do Dąbskiego.
Wskazał mi kościstą kobyłę i roześmiał się drwiąco:
— Wytrzyma pod panem, a w domu ją się podkarmi!
Było nieco upokarzające jechać na takim szkielecie, ale trudno! Z zazdrością spojrzałem na czerwoną pelegę Grzeszczeszyna. Osiodłałem swoją kobyłę, odszedłem i obejrzałem się; przyglądała mi się badawczo i z lękiem. Przykro. Obok przebiegł Jędruś pędząc ogromną, spasioną świnię:
— A gdzie! desgrasado kapado![1], gdzie gnasz, ścierwo…
Oparłem się o okno kuchni i poprosiłem Potyrałową o rachunek za dwa noclegi i jedzenie. Miała przygotowaną cyfrę dwudziestu milreisów. Zapłaciłem z niechęcią. Nie ze skąpstwa ale trochę gościnności... coś... tego. Chłopak Dąbskiego siedział oklep na koniu i odpędzał całą tropę od żłobu w stronę bramy. Zapamiętałem, że kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dąbskiego
- ↑ „Capado“ — kastrowany wieprz.