Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

mój nerwowy jestem czy co? Siedziałem tyłem do domku i posłyszałem za plecami energiczne kroki. Ujrzałem pochyloną nad sobą, wąsatą, ognistą twarz. To stał „kapiton“ od Indjan.
— Dlaczego pan nie wejdzie do środka — mówił przyjemnie choć po portugalsku... — Podobno byli tu panowie wczoraj, niestety nie wiedziałem... proszę bardzo, przekąsimy coś.
Zapraszał tak przekonywującym tonem, że podniosłem się trochę zawstydzony i wlazłem do znanego mi już pokoju. Przy stole poważnie rozmawiali Dąbski i Grzeszczeszyn, kobieta smażyła coś przez ścianę, „kapiton“ prosił mnie siadać, usiadłem, rozejrzałem się, po chwili kobieta przyniosła jajka, chleb, butelkę... — a niechże to szlag trafi!... — kaszasy! Postawiła to, ale jakaś zarozumiała, bez cienia wczorajszej wilgotności. Jej mąż siedział pod oknem i zamiast grać na gitarze strugał kawałek drzewa. „Kapiton“ był w typie huzara węgierskiego; żywe oko, przystojny! Był bardzo uprzejmy, podsuwał, częstował. Długo wykręcałem się od picia, nakłonił — wypiłem. Brr. Zaczął mi stawiać śmiałe pytania:
— Polacy? mocni w Paranie? Pracowity naród, umieją przetwarzać?
Potakiwałem. Wizyta ta odbyła się bez pointy, chociaż moje przewrażliwienie oczekiwało, że coś się stanie. Dopiero teraz, kiedy je obcierał, zauważyłem, że Dąbski ma wąsy kasztanowe, kozackie — wdół. Dziw! Te wąsy prosiły się przecież aby je widzieć. Coś mi jest.
— „Ate logo, muito obrigado, senhor capitao!“[1].

Odjechaliśmy dziarsko, w tętencie wielu kopyt, gnając tropę przed sobą. O! o! ooo! I ja w tem — groteskowy gaucho. Było południe, słońce bladziutko słało się po świecie. Wyjechaliśmy na dość szeroką drogę, po obu stronach ściany lasu, było... było... nic nowego! Podeschło, spod kopyt tropy wzbijały się lekkie tumany czerwonego kurzu, co to będzie, jak na fest

  1. Dowidzenia, bardzo dziękujemy, panie kapitanie.