Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan naprawdę chce oberwać... to miało być coś wesołego, co?!
— Ale panie, ja naprawdę nie poznałem, że to herwowe, — rzekł potulnie.
— Pan jest idjota, rozumie pan! — krzyczałem. — Dobrze panu odpowiedzieli. Oto jak się to drzewo nazywa... już niech mi pan tylko tutaj aby nie przesoli!
Puściłem go naprzód. Zdenerwował mnie zdrowo. Doprowadził do wybuchu. Psiakrew! Co to za stwór jakiś dziwny. Po raz nie wiem który postanowiłem go zbić przy jakiejś okazji. Uspokoiliśmy się. W pewnej chwili napotkałem wzrok Dąbskiego; pokazał palcem na czoło. Tropa znów zawieruszyła się gdzie nie trzeba i całe to zdarzenie zamazało się. Po jakimś czasie podjechał do mnie Grzeszczeszyn i zaczął bąkać:
— Ja to — wie pan — z ciekawości... myślę, a nuż coś ciekawego, zapiszę, zbieram nazwy do książki o Brazylji... Jestem impulsywny, nie zastanawiam się... to, panie chamy... myśleli, że z nich kpię... musieli wszyscy wybiegać... nie wystarczyłby jaki chłopak... wszedłbym odrazu do chałupy, ale zwyczaj... trzeba wpierw wywołać z domu... niech pan o tem zapomni... to chamy — panie!
W oczach mu jednak igrał jakiś ironiczny płomyk, i ten jego płaczliwy głos też był jakby drwiący. Cóż to za dziwny człowiek jest ten Grzeszczeszyn... a jeśli kiedy wyprowadzi mnie z równowagi... obawiałem się tego... jak postąpi jeśli dam mu pięścią w szczękę? To było niepokojące. Tymczasem uspokoił się i nawet rzucił coś wesołego w stronę Dąbskiego. Po chwili wyjaśnił mi, niepytany, że jedziemy po linji kolonji Palmital. W pewnem miejscu, wdole szarzały zabudowania młyńskie i dzwonił tartak. Uwijali się ludzie, błyszczała rzeczka. Martwota wyraźnie usuwała się z krajobrazu.
— To Polacy, — szepnął mi Grzeszczeszyn tonem pocieszenia.