ciała druga, też ją uścisnął, zaczęły się okrzyki, zapytania, gwar, śmiechy. Chcąc przeczekać powitania, wyszedłem przed bramę i rozejrzałem się po mieście. Domów mogło być z pięćdziesiąt, ciągnęły się wzdłuż szerokiej ulicy, która ginęła za wzniesieniem. Całe to Candido de Abreu ziało brudem i zaniedbaniem, słowem głuchą i nędzną prowincją. Jedynie koło wendy panował pewien ruch, dalej martwota, samotnia. W Polsce spotyka się często takie beznadziejne, żydowskie miasteczka.
— Ha! — pomyślałem sobie, — miejscowość znów mi się udała, nowy paciorek do mego czarnego różańca. Wróciłem na podwórze. Przywitałem się z rodziną Dąbskiego: z żoną, tęgą, chytrą kobietą o nieufnym wzroku, z chudemi, czarniawemi córkami, które przy podaniu ręki zakrywały sobie usta i ponuro spuszczały oczy, następnie z pięcioletnim chłopakiem na pulchnych, krzywych nogach, który uciekł na mój widok świecąc gołym tyłkiem. Wszystko to zaraz zniknęło w mrokach jednej z chałup, a my trzej i Michałek poczęliśmy zdejmować siodła z koni. Zaraz jednak Dąbski pozostawił tę czynność tylko nam dwum, bo Michałka posłał po kukurydzę, a sam zaczął spędzać gryzące się, kwiczące i podenerwowane głodem zwierzęta pod słomiany dach na czterech słupach. Podczas tej czynności, wydawał nam polecenia:
— Siodła zanieście do tej chałupy co po schodkach! A zawróćcie konie, bo idą na portrerę a jeszcze czas!
Słowem dostaliśmy się w tak zwany z rosyjska — plen. Zaniosłem swoje siodło i wózek we wskazane miejsce. Było to jakieś ciemne i cuchnące przepierzenie, za którem widziałem obszerną sypialnię z kopiastemi łóżkami, czysto zamiecioną i posypaną piaskiem podłogą. Ale w tej norze stało tylko jakieś wyrko, po kątach walało się nieco sprzętu końskiego i na drewnianych kozłach stała niecka, pokryta wilgotnem, zakrwawionem płótnem. Właśnie ta niecka i rzemienie tak cuchnęły. Schodząc ze schodków postanowiłem zachowywać się nie-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.