zależnie. Zatrzymałem się nawprost kuchni, pełnej dymu i kłótni. Zajrzałem tam. Chłopak z gołym tyłkiem stał na czworakach na stole, jedna z dziewczyn strugała jakieś korzenie, druga zmywała naczynia. Dąbska coś warzyła, stojąc przy normalnej kuchni z fajerkami, co mnie zdziwiło w porównaniu z dotychczas widzianemi kuchniami. Na mój widok trochę przycichło, powiedziałem parę słów przeproszenia i wycofałem głowę na świeże powietrze. Posłyszałem słowa wypowiedziane znanym polskim tonem:
— Ty flejtuchu, ociec przyjechał to ci kiecki podedrze i wsypie za to wszystko coś tu nabroiła!
Przed płotem zebrała się grupa mężczyzn komentując ze śmiechem stado koni i uwijającego się pośród nich, wykrzykującego Dąbskiego. Grzeszczeszyn siedział na siodle, na ziemi i palił. Zaproponowałem mu spacer wgłąb podwórza, tam zieleniła się trawa i rosły drzewa. Powstał, powiedział, że tylko zaniesie siodło, zaniósł, wrócił i poszliśmy przed siebie, omijając starannie zady burów. Tutaj było cicho, powiedziałbym nawet — romantycznie. Rosły drzewa pomarańczowe, słała się delikatna trawka, a w trawce złociły się kule pomarańcz. Zdaleka dochodziły okrzyki Dąbskiego i kwiczenie burów, a z przeciwnej strony przytłumione ale charakterystyczne chrząkanie. W tę też stronę poszliśmy. W milczeniu zatrzymaliśmy się przed drewnianem ogrodzeniem okalającem błotny dół, pełen porozwalanych, tucznych świń. Spojrzałem zboku na Grzeszczeszyna. Zdawał się coś rozpamiętywać.
— Pamięta pan, tam... w Baraderei? — spytałem cicho.
Odwrócił twarz do mnie, pokiwał głową i powiedział:
— Tak, to było głupie zdarzenie... A wie pan, ja lubię świnie, zwłaszcza takie tuczne kapady.. to jest bogactwo każdej gospodarki, chłopski dobrobyt, a mnie na chłopie zależy.
Przemilczałem w obawie aby nie rozpętać społecznych zwierzeń Grzeszczeszyna.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.