kocem i kapą, poczem usnąłem po dźwięcznem: — Ty cholerniku...
Obudziłem się w wesołych smugach słońca przeciekającego przez szpary mego schronu, zdołu dochodził gwar, okrzyki, ale cały ten ranek wioskowy ukazywał nędzę mojej sypialni. Leżałem na jakiejś pryczy, na podłodze było pełno piasku i śmiecia, nad niecką brzęczały eskadry much. Słowem — dno. Odwróciłem się twarzą do ściany i obserwowałem życie kuchni. Na środku przeciągał się Grzeszczeszyn i mówił do kogoś niewidzialnego. Rankami, po śnie człowiek ten wyglądał jak szmata, którą należało wyprać. Bose dziewczyny w kusych sukienkach co chwila wychodziły lub wchodziły do kuchni, niosły jakieś wiadra, miski, słowem utrzymywały kontakt między podwórzem a kuchnią. Na progu przysiadł sympatyczny, żółty kundel, został kopnięty nogą Julki, odszedł, wrócił i znów rozwalił się jak długi pod progiem. Podeszła do niego kura z wyciągniętą szyją, dziobnęła go w ucho, warknął, odeszła oburzona, gdacząca. Tyle zaobserwowałem i postanowiłem wstać. Ponieważ zanosiło się na życie domowe, więc zamiast butów z cholewami włożyłem gumowe pantofle i zamiast koszuli, pyjamę, — zgóry obawiając się zwrócenia uwagi na siebie. Wyszedłem na schodki, rozejrzałem się: jasno, letnio... Poprosiłem Julkę o wodę do mycia, wskazała mi pod ścianą wiadro i miskę. Po tualecie wszedłem do kuchni, powiedziałem dzieńdobry; — Dąbska odpowiedziała to samo, ale tonem zagniewania, natomiast Grzeszczeszyn:
— No, i jakie było śpiu? bo moje dobre!
Jakiś żargon: śpiu!
— Chodź się pan trochę przejść, ładnie jest dzisiaj.
Wyszliśmy na podwórze, włóczyły się po niem bury i konie, Dąbski reparował kosze kalgierowe[1], wszyscy pracowali,
- ↑ juki.