Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

krzątali się koło wyprawy. Koło wendy stały już senne konie z kolorowemi plamami peleg na grzbietach. Jakiś bosy kaboklo częstował drugiego tytoniem, dachy świeciły w słońcu, niebo było przezroczyste błękitne i bezkresne. Chciałem wyjść na drogę, ale Grzeszczeszyna ciągnęło coś między drzewa, poszliśmy tam i stanęliśmy nad dołem ze świniami, bo mimo niechlujstwa działy się tam różne rzeczy i ciekawie było patrzeć na to ich świńskie życie.
— Jak z tuszy będą mogły ledwie chodzić, to wtedy zbierze się kilku gospodarzy i zapędzę je na sprzedaż; wezmą pieniążki, pohulają, wrócą i zaczną nowe hodować — objaśniał mnie ze słodyczą w głosie Grzeszczeszyn.
Podniosłem z ziemi pomarańcz i cisnąłem w leżącą świnię; zerwała się z chrząkaniem, podniosły się inne i zrobił się rejwach.
— O, nie rób pan tego! Cóż panu szkodzą biedne zwierzęta, powiedział Grzeszczeszyn z wymówką.
Odszedłem od płota zawstydzony. Byłem w swawolnym nastroju, potrząsnąłem drzewo, na głowę i ramiona Grzeszczeszyna spadło kilka pomarańcz, obruszył się, zaczął we mnie ciskać, uciekłem do kuchni, na śniadanie. — Nie powinienem go tak spoufalać, pomyślałem siadając do stołu. W tej chwili dostałem pomarańczą w czoło i jednocześnie posłyszałem głośny śmiech Grzeszczeszyna. Stał w progu i celował drugą… schyliłem się od stół i wołałem, żeby przestał, ale cisnął, lecz nie trafił... miałem rację. Usiadł obok mnie, klasnął w dłonie i zawołał:
— Dacie jeść, pani Dąbska, bo jak nie, przeniesiemy się do innego pensjonatu.
— A idźcie, tylko nie zapominajcie wziąć starego ze sobą... żeby już raz skonał!
U, zaczynało się. Istotnie, przyszedł Dąbski i odrazu posypały się przekleństwa i wyzwiska. Płacz. „Pionierska kłót-