Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

kamienie w milczeniu. A wokół było upalne południe, Dąbski ze swemi kombinacjami, z pionierstwem... był ruch, krzątanina, żywy inwentarz... solenie zabitej świni... brud był i kurz i smród i czekanie... i Brazylja była. Przyszedł Dąbski, zgrzany, głodny, gotowy do kłótni i zawołał:
— Obiad prędzej!...
Przyglądał się grze, radził, nabrał szacunku do Grzeszczeszyna, obiecał wieczorem z nim zagrać. Podano obiad: karbol-mandiokę, kawałki mięsa w polewce tłuszczu, zimne mleko w dzbanku; komu mdło, może dostać kawy. Łaziły po nas lepkie, leniwe, nielękliwe muchy, wogóle lepko było. W ręce kąsały małe muszki, miniaturowe oski, „borasiudy“; ręce puchły, wściekle swędziały. Wszystko to w towarzystwie duchoty, skwaru kuchennego. Przykrości te opadły na nas nagle, w to południe, aniśmy się spostrzegli. Na stół znów wysunęły się warcaby, Dąbski pokibicował, ale żona wygnała go do roboty, znów się przemówili. Grać trzeba było, to był ratunek przed rzeczywistością. Zacząłem kombinować. Grzeszczeszyn pochylony nad szachownicą czochrał palcami włosy, łupież się sypał na szachownicę, zdmuchiwałem go.
— Psiakość, zaraz... zaraz... jakby panu tę damkę... ale łupieżu się nabawiłem...
Krople potu wystąpiły mu na czoło:
— Coś pan nagle zrobił się taki hojrak! Jeszcze się zobaczy! jeszcze się zobaczy!
Grzeszczeszyn przegrał tę partję i chwilę patrzył na mnie niedobrym wzrokiem:
— Po tym obiedzie, psia kość, człowiek taki ociężały!
Rozpoczęliśmy jeszcze raz. Przejrzałem jego system w tej idjotyczej grze i z zadowoleniem zasuwałem mu jedną partję po drugiej. Wewnątrz musiał przeżywać piekło, policzki mu płonęły, robił głupie ruchy. Nadomiar wszedł Dąbski trochę odpocząć, napić się szimaronu i zawołał od progu: