niebiesko malowany kościół, wokół porastała trawka, stało kilka budynków, coś pomiędzy chałupą a szałasem, a dalej w półkolu mazały się zarośla. Widok był smutnawy i gdyby nie mrok, wyglądałby jeszcze smutniej. Przechodził jakiś nucący kaboklo z fojsą na ramieniu, zapytaliśmy go gdzie mieszka Brzeziński. Wskazał palcem na najbliższe krzaki i poszedł.
— A może nie chodzić do tego gościa... poco znajomości robić, i tak stąd wyjedziemy, co?
— Dlaczego... trzeba ludzi poznawać, psychologję emigrantów. Ten Brzeziński to były nauczyciel z Kurytyby, a teraz jest tutaj fiskalem! Zawsze Polak na urzędzie, chodź pan, pogadamy!
Za krzakami ukazał się drewniany, przygarbiony domek w rodzaju willi letniskowej. Weszliśmy w śmierdzący kociem łajnem, ciemny i wilgotny korytarzyk, potarłem zapałkę w poszukiwaniu drzwi. Dostojewsko tu było bardzo i niezgodnie z atmosferą zewnętrznego świata. Wkońcu drzwi otworzono, w progu stanął smukły, zgrabny blondynek z wąsikiem — paniczyk, szlachetka. Zaprosił metalowym głosem do środka, chłodno rad, grzeczniusi. Między zwałami książek i papierów, obok kubka z łyżeczką i talerza z resztkami jakiejś kaszy, stały dwie świece i w ich posępnym blasku zauważyłem, że blondynek ma niebieskie, wielkie i śliczne oczy. Wyrażam się o nim ironicznie, ale jako krępy brunet fizycznie wprost nie znoszę takich udanych ludzi, którzy już z tytułu swojej urody odnoszą się do bliźniego bardzo zgóry, choćbyś ich nawet miał ochotę ratować z wilczego dołu. Był to typ skończenie endekoidalny. Zapytał kto i co, poczem prosił siadać. Siedział sztywno — badawczy, z chmurą na czole. Wydawało mi się, że na dworze jest śnieżyca, bruk, dorożki. Rozmowa była dość sztuczna, a kiedy niezręcznie zapytałem go, czy w tej dziurze nie tęskni mu się za krajem, odpowiedział z nagłem ożywieniem i mniej sztywnie:
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.