Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Nike i delegata. A Brzeziński gdzieś przepadł jak kamień w wodę. To dopiero mąż polazł po nocy nad rzekę, krzyczał do niego po polsku i ten wylazł z krzaków, a podobno trząsł się cały, płakał i męża całował po rękach, żeby go tylko nie wydał Nice. Dopieroż jak się dowiedział, że Niko nie żyje, tak zaraz wrócił do domu i na drugi dzień już tu paradował, wykrzykiwał, a męża to nawet nie poznawał. Przyjechała policja, to zeznał, że nie chciał Nice przyznać racji w czemś tam i z tego poszło. Od tej pory mąż mu się nie kłania, a on to i mało nawet się pokazuje, bo tu wszyscy naśmiewają się z niego, że taki tchórz i choć miał broń przy sobie, to taki i szlachcic pozwolił się przez takiego łamagę kabukra prać szikotą po pysku, niby jaki buro. A Kiełta to tylko do niego, to jego jedyny przyjaciel... boby go tu nikt nawet przenocować nie chciał.
Słuchaliśmy tego wszyscy w milczeniu, tylko Grzeszczeszyn się wiercił i nawet raz zaproponował Dąbskiemu partję warcab, ale ten miał właśnie ochotę ze mną zagrać. Zaczęliśmy grać, Dąbska jeszcze dorzuciła kilka niepochlebnych uwag o Brzezińskim, ale mimo że mój stosunek do tego człowieka był wiadomy, jednak gadanina Dąbskiej nie pogrążyła go zbytnio. Mogłem zaliczyć raczej na korzyść Brzezińskiego, że jako urzędnik nie strzelał do pijanego awanturnika, lecz zamierzał tę sprawę załatwić prawdopodobnie inaczej. Zresztą to wszystko, co tu się ostatnio działo, miało dość podejrzane, patologiczne cechy. Co do mnie, gniewał mnie każdy nieopanowany wybuch, i po czemś takiem czułem się jak po nieprzespanej nocy i nadużyciu trunków. Narazie, w ten niedzielny, słoneczny poranek przegrywałem z Dąbskim w warcaby, w ciszy, w westchnieniach Grzeszczeszyna, który obserwując grę, bódł mnie brodą w ramię. Kobiety poszły do kościoła słuchać kazania księdza Kiełty. Mimo wrogiego ustosunkowania się do tego duchownego, pragnęły się rozerwać i popa-