trzeć — co tu gadać, to ma swój pieprzyk — na ładnego chłopca w sutannie. W oczekiwaniu na posunięcie obserwowałem Dąbskiego. Umył się, ale zmył lekką powłokę pyłu, pokrywającego istotny, wżarty w ciało brud, który się teraz pokazał w solidnych ilościach na widocznych miejscach ciała. Zauważyłem, że chłopi koloniści mają ręce przeżarte sympatycznym brudem ziemi, są to spracowane, szlachetną substancji nasiąknięte dłonie, karki ich są ogorzałe i pobróżdżone czarnemi zasiekami z ziemi, ale to jest brud konieczny, brud z czegoś wynikający, natomiast Dąbski był cuchnący i niechlujny, słowem jeśli chodzi o higjenę, był gorszem wydaniem mego lepkiego, z wiecznemi kupkami nawozu w kącikach oczu — Grzeszczeszyna. Oto jakiemi myślami byłem zajęty, przegrywając do Dąbskiego w warcaby, i nasłuchując dalekich kwików świń, wąchając świeży zapach gnojówki i opędzając się od jadowitych „borasiud“, które cięły tak bezustannie, że przestało to zwracać uwagę, tylko opuchnięte, pokwitłe wrzodzikami ręce, przypominały o istnieniu tej tortury. Zresztą te wszystkie jady od ukąszeń owadów, mają sczasem przestać działać, skoro tylko organizm się przyzwyczai. Godzina była wczesna, odpoczynek niedzielny był dla mnie jakąś drwiną, mimo gry nastrój był ospały, toteż kiedy Dąbski zadowolony z wygranych kilku partyj, zaproponował nam abyśmy ja i Grzeszczeszyn pojechali konno do odległego o kilka kilometrów Palmitalu, gdzie będzie można odwiedzić kolonistów polskich, skwapliwie się na to zgodziłem. Poszedłem się ubrać do drogi, Grzeszczeszyn stał w drzwiach i mamrotał coś w niezdecydowaniu co do tej wycieczki. Przerwałem mu energicznie, żeby nie marudził i poszedł wybrać jakie dobre konie. Okazało się, że siodła Potyrały są już zabrane przez poczciarza. Dąbski wyciągnął jakieś wysuszone i poszarpane siodła. Trzeba było sztukować popręgi; wkońcu jakoś usadowiliśmy się na koniach, Dąbski wytłumaczył nam jak mamy jechać i ruszyliśmy
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.