Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

drogę między krzewy. Jechaliśmy szybko, Grzeszczeszyn nucił coś smętnego, w pewnem miejscu napotkaliśmy gotujących pod prymitywnym szałasem kilku robotników — Indjan, którzy wynajęli się do karczowania terenów. Siedzieli w kuckach przy ogniu. Ich słomiane, okrągłe kapelusiki jakoś sztucznie tkwiły na długich, czarnych i sztywnych jak druciki włosach. Jeden stał tuż przy drodze i ostrzył fojsę, a na nasz widok uskoczył nabok, ponuro łysnąwszy sennemi oczami. Minęliśmy ich ze słowami „bom dia“, spotkaliśmy jeszcze wóz z odświętnie ubranemi babami we wzorzystych chustkach na głowach, pozdrowiliśmy je po polsku, odpowiedziały, zaśmiały się, poczem skręciliśmy w leśną ścieżkę, która miała nas — według objaśnienia Dąbskiego — wyprowadzić skrótem prosto na kolonję. Ścieżka wiła się wesołym lasem, upstrzonym refleksami słońca, pełnym paproci, wilgotnego gąszczu wijącego się między pniami. Konie biegły żwawo w dusznym zapachu roślin. Grzeszczeszyn ścinał fakonem zwisające nad głowami gałęzie takuary, czasem coś powiedział swoim zwyczajem — niebardzo z sensem, ale naogół jechało się dość przyjemnie. Po pół godzinie tej jazdy, ukazała się droga i wzdłuż niej biegnące chałupy. Zjechaliśmy wdół, ku tej drodze i zaraz zobaczyliśmy jadących naprzeciw dwuch jeźdźców i w jednym z nich bez trudu poznałem Janickiego, który siedział na koniu w swem bronzewem ubraniu i długich spodniach. Począł kiwać ręką i kiedyśmy podjechali do siebie, przywitał się z radością, jakgdyby żadna scysja między nami nie miała miejsca. Drugi podróżny miał na sobie mocno sfatygowaną garderobę, policzki ozdobione bujnym zarostem, ponad którym błyszczały młode i wesołe oczy. Ten jegomość powiedział mi głośno swoje nazwisko, które znałem ze słyszenia jeszcze z Kurytyby. Nazywał się Gruda i wiedziałem, że od kilku miesięcy podróżował po interjorze, wysłany przez konsulat w celu spisania nazwisk wszystkich emigrantów i ich majątków. Z zawodu był instruktorem nauczy-