szemrało coś w gęstwie, to znów grupa kwiatów barwiła się wysoko, na konarze drzewa, kopyta końskie z trzaskiem miażdżyły suche poszycie ścieżki, jechało się powoli, kołysząco. Miejscami, kiedy droga ciągnęła się równo, widziałem naprzedzie Grzeszczeszyna z podniesionym fakonem, jak ścinał zwisające mu nad głową girlandy takuary. Człowiek ten starał się ustawicznie podkreślać słowem lub czynem swoje istnienie. Wdole, koło kopyt bura coś nagle zaskuczało, bur opuścił łeb tak nisko, że nagle zrobiło mi się jakoś pusto bez tego łba; przechyliłem się wdół i ujrzałem na ziemi żółcącego się miniaturowo kundla Dąbskich. Zastanawiałem się chwilę, czyby go nie wziąć na siodło, ale jakoś sprytnie przemknął się między kopytami i podreptał, klucząc żółto, naprzód. Spytałem się Julki, czy będzie nam towarzyszył aż do samej Londriny, na co mruknęła:
— A czort go wie, kaszoro[1] przeklęte! Bury go zadepcą!
Hm, małomówna to była istota. Nagle na przedzie zobaczyłem tłoczącą się tropę i jeźdźców na poszerzonej nagle ścieżce. Konie wyciągały szyje, tupiąc kopytami w miejscu, stłoczone i złe. Tam, gdzie polna przestrzeń się zwężała i przechodziła znów w ścieżkę, stali obaj Sawczukowie tamując dalszą drogę i młodszy wołał:
— Ej, wy tam od końca! liczcie tropę, ile ich tam macie!?
Za mną stały cztery konie, niecierpliwie przestępując w miejscu, za niemi stał koń z jeźdźcem i to był koniec. Policzyłem je z temi, które miałem przed sobą i krzyknąłem: — Dziewięć! Następny policzył je ze swemi i podał dalej. Liczba wciąż rosła i wreszcie dobiegła do Sawczuków w cyfrze czterdziestu siedmiu sztuk. Wszystko było w porządku i Sawczukowie odwrócili się plecami, ruszając w dalszą drogę. Nagle spomiędzy stłoczonych zwierząt, wyrwała się rosła i piękna kobyła wiśnio-
- ↑ Pies — po portugalsku.