wiałego płotu, poczem poszedłem do starszego Sawczuka i zapytałem go o kukurydzę dla mego bura.
— Wynieś pan sobie z pajora kilkanaście bezanów i później pan za nie zapłaci ile tam wypadnie! — Wlazłem do przewiewnej szopy, napół pełnej aż po poszycie kukurydzy, wyciągnąłem ze dwadzieścia kaczanów i troskliwie zacząłem karmić bura. Jadł obojętnie i stojąc koło niego, myślałem sobie: — Ej, ty mi jeszcze braciszku coś w tej podróży uszykujesz! — Spojrzałem wbok. Koło szopy stał Grzeszczeszyn i gorącą, brunatną wodą (skąd on wziął już gorącej wody, pomyślałem) zmywał grzbiet swojego konia. Podszedłem do niego i spytałem:
— Poco pan to robi?
— A żeby się nie odparzył — odpowiedział fachowo.
Spojrzałem na grzbiet swojego bura. Grzbiet jak grzbiet, trochę wilgotny. Nie, nie będę go żadną wodą polewał. Rozejrzałem się, nikt tego nie robił.
— A z czem ta woda! — krzyknąłem jeszcze do Grzeszczeszyna.
— Z herwą, panie, z herwą... ja umiem chodzić koło zwierząt!
Chwilę byłem niezdecydowany, ale doprawdy nikt tego nie robił. Zwierzęta uporządkowały się po obu stronach żłobu, kaboklo z groźną miną rozpalał ognisko, ktoś mu pomagał, obok leżał pies Dąbskiego z wywieszonym językiem, chłopi poczęli kłaść naokoło ogniska kapy i pelegi, potem układali się na nich, postękując. Nad ogniem ustawiono drążek z kociołkiem, chłopi rozwiązywali węzełki, wyciągali z nich woreczki z ryżem i fiżonem, kawałki słoniny — zabierano się do gotowania posiłku. Zauważyłem, że tylko mój bur je osobno. Wygląda to jakbym się oddzielał, pomyślałem, ale nie mam jeszcze praktyki w tych sprawach, a pytać się o wszystko Grzeszczeszyna, — nie chce mi się. Wszedłem do chałupy; była to jakby marna i brudna stodoła bez żadnych sprzętów, a na podłodze leżała gruba warstwa pyłu. Z belek zwieszała się pajęczyna
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.