— ...Alberto tam posid a ojcza w kasa[1] niebyl... no Alberto sprzedać jeko krofa za dwieście milóf... ojciecz wracza, krofy nima... gdzie krofa... sprzedana... idzie do co kupił i ze smita zabije krofa i mówić... jak Alberta taka ladrą...[2] to krofa nikogo będzie...
Odłożył łyżkę, pogłaskał psa i w zadumie skręcał sobie papierosa. Kilku chłopów westchnęło, przejęci opowiadaniem. Spytałem starszego Sawczuka, kto to jest ten kaboklo?
— On żonaty z naszą siostrą... nasz szwagier... dobry chłop, tylko gadać się jeszcze po polsku nie nauczył!
Chciał jeszcze coś mówić, ale raptem wyciągnął szyję i zawołał:
— A co mu, cholerze jest, że się tak pokłada!
Pod płotem leżał koń, próbował wstać, znów się kładł, trząsł łbem i robił wzdętemi bokami. Obaj Sawczukowie podbiegli do niego.
— Musi się czego obżarł i wzdęło go — rzekł któryś z chłopów.
Tymczasem Sawczukowie ciągnęli konia za ogon aby się podniósł, wreszcie z trudem wstał, przegiął szyję i nozdrzami obwąchiwał prawy bok. Chwiał się przytem na nogach i drżał na całem ciele. Wszyscy zerwali się od ognia i obstąpili chore zwierzę.
— Przegnać go, to mu popuści — radził ktoś.
— Nie, lepiej go zaprowadzić do wody!
Młody Sawczuk chwycił kija i począł nim zmuszać konia do biegu. Szedł z trudem ciągle obwąchując bok. Sawczuk założył mu uzdę i zaprowadził do pobliskiej, błotnistej sadzawki. Koń chwilę wąchał brudną wodę, wkońcu wlazł i położył się, przeginając boleśnie szyję. Ktoś przyniósł butelkę z kawą zmieszaną z jakimś płynem, konia wyprowadzono z wody i Saw-