czuk począł mu wlewać butelką płyn do pyska. Znów go poganiano. Kaboklo chwycił noża i lekko podciął mu podogonie. Spłynęło trochę krwi. Koń wrócił na podwórze i powalił się między żłobami, dysząc ciężko. Szwagier Sawczuków uderzył go kijem, poderwał się ale nie wstał, tylko począł się tarzać na grzbiecie i przewalać z boku na bok. Wkońcu wstał i łaził niezdarnie po podwórzu, ciągle dysząc i co chwila obwąchując prawy bok. Przykro było patrzeć na biedne zwierzę. Ludzie zajęli miejsca przy ognisku i stamtąd przyglądali się koniowi. Pokolei nakładali sobie z kociołka ryż z fiżonem, jedli i popijali kawą. Koń zdawał się czuć lepiej, podszedł nawet do żłobu, ale tylko sapnął, że aż ziarnka kukurydzy rozprysły się, i odszedł. Zwolna przestano zwracać na niego uwagę. Zaczęły się pogwarki i prześmichy. Najwięcej mówił wąsacz, do którego mówiono Bełcik. Był to śmieszny chłop. Opowiadał jakieś historyjki z japońskiej wojny, wiedziało się, że na niej nie był, ale słuchano go chętnie, prowokowano, aby gadał więcej.
Ściemniało się, blaski ognia migały po twarzach ludzkich, kładły się po podwórzu. Dwie kuje z szimaronem krążyły z rąk do rąk. Podszedł Grzeszczeszyn, przecisnął się bliżej ognia, wyciągnął rękę po kuję i zawołał:
— Dawajcie tu, nalewajko!
— A nie bądźcie tacy prędcy, bo wołacie jak w wendzie o piwo!... — krzyknął Bełcik.
Grzeszczeszyn cofnął rękę i mruknął coś pod nosem. Zaczęło się opowiadanie historyjek, zasłyszanych jeszcze w kraju, długich i bez pointy, zabawnie nieudolnych i niedowcipnych. O żołnierzu rosyjskim, który poszedł aż do samego cara, o księdzu, popie i rabinie, który z nich mądrzejszy. Potem przyszły
i nieprzyzwoite: jak dziad wędrowny zaszedł do chałupy i dowcipnie z żoną gospodarza się przespał. Wśród zapachu dymu, w trzaskach płonącego drzewa i pąsowych refleksach ognia, w serdecznej blizkości, paląc i pijąc lekko podniecający szima-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.