widzialna pikada, zawalona bryłami tłustego błocka, wrzynała się w splątaną pochyłość. Zauważyłem, że pewien rodzaj bąków trzyma się tylko na wysokości brzucha końskiego i kiedy pochylony wspinałem się po brunatnej mazi pod górę, na twarz moją przypuściły gwałtowny szturm te rozbrzęczane, ohydne owady. O ile jadąc na koniu miałem — mimo duszności — czem oddychać, to na tej wysokości zalewały mnie duszne fale zgniłych wyziewów, muchy oblepiały zlane potem policzki, potwornie gorący zaduch tamował oddech i drapał w gardle. Posuwałem się wolno w mrocznej męce, nad głową sterczało poszycie z pnączów, przesłaniając niebo. Szedłem jak w jakim podziemnym korytarzu. Serce mi waliło, całe ciało piekło, zacząłem się słaniać i kilkakrotnie upadłem na kolana. Ogarnęła mnie determinacja i wlokłem się w osłabieniu, z szumem w głowie. Koszmar ten trwał z półtorej godziny i wkońcu pochyłość się skończyła, błoto znikło i pokazała się droga mniej zarośnięta. Wsiadłem na konia i popędziłem, uchylając głowy przed rosnącemi poziomo pułapkami z lianów i takuary. Dobiegł mnie gwar tropy, mignął zad koński, i po chwili przyłączyłem się do tropy. Po godzinie odsłoniła się porosła kapuejrę, z plackami nikłej trawy, wolna i bezdrzewna przestrzeń z napół rozwaloną ranszą o dachu z wysuszonej trzciny. Nad tą polaną, między rzadkiemi piniorami, snuła się popołudniowa, tęskna i dzika cisza. Dżungla otaczała ją czarnym i posępnym murem; na tej jasnej przestrzeni czułeś się jak na dnie wielkiego pudła. Tropa szybko biegła w stronę ranszy, konie z rozwianemi grzywami i wydłużonemi szyjami kąsały się, bury kopały zadami, wszystko zdawało się być podniecone, po samotni rozbiegł się gwar, zabrzmiały okrzyki: „O, o, ooo!“
Wszystko skupiło się koło opuszczonej ranszy, zaczęło się odjuczanie burów, zdejmowanie siodeł. Sawczukowie wyrzucali z kalgiera kaczamy kukurydzy na ziemię, kaboklo i Bełcik roz-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.