Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

układał sobie posłanie w ranszy. Zajęliśmy całą przestrzeń tak, że jeden leżał obok drugiego. Mimo zmęczenia długo jeszcze sączyły się w ciemnościach leniwe pogwarki, świeciły się ogniki papierosów, tak, że usnąłem z obawą przebudzenia się w płomieniach. Istotnie zerwałem się wczesnym rankiem i kiedy wyszedłem przed ranszę, całą polankę ogarniały ponsowe płomienie chłodnej jutrzenki. Ciemne smugi nocy rozstrzelały się w leniwej ucieczce nad ścianami dżungli i nocny jeszcze powiew sunął cicho ponad znieruchomiałym światem. Dziwność widoku potęgował jeszcze siedzący nieopodal z podwiniętemi nogami Grzeszczeszyn. Odwrócony był do mnie tyłem i zdawał się oczekiwać wschodu słońca. Łagodny wietrzyk poruszał jego rozczochrane włosy. Tak mnie sobą zadziwił, że krzyknąłem:
— Co jest z panem? Jak długo pan tu siedzisz? Przeziębisz się pan!
Odwrócił się do mnie, cały w czerwieni i niesamowity, chwilę patrzył, jak się patrzy na nietaktownego ordynusa i powiedział wolno:
— Czy i to panu przeszkadza, że podziwiam Boga objawiającego się w tym cudzie porannym?... Czyżby i to pana drażniło? Wolałby pan zapewne, abym to boskie poczęcie się dnia spędził w przesiąkniętej chłopskim smrodem ranszy?... Pozostaw mnie pan w spokoju, bardzo proszę!
Odszedłem skonfudowany i natknąłem się na wychodzącego z ranszy, zaspanego kabokla. Popatrzył chwilę na sylwetkę Grzeszczeszyna, zamruczał coś i zabrał się do rozpalania ognia. Robiło się coraz czerwieniej, ludzie otrząsali się z niewygodnego snu, wyłazili jeden za drugim z ranszy, Bełcik przeciągnął się i zawył, ziewając, poczem chwycił kawałek drzewa i cisnął nim w Grzeszczeszyna, mówiąc:
— To ci kapłan jakiś turecki... albo myśliwy, czeka na tigra!