Pocisk upadł obok Grzeszczeszyna, ale on nawet się nie poruszył. Chłopi obcierali twarze chustkami, rozglądali się po świecie i ziewali. Poszedłem z Sawczukami nad rzeczkę i tam umyliśmy się. Wróciliśmy do ognia, chłopi pili szimaron naczczo, grzejąc się w kuckach przy ogniu, nakryci aż na głowę kapami. Grzeszczeszyn stał przed lustereczkiem zatkniętym w szparę ranszy, czesał się, cichy i smutny. Kilku chłopów poszło z Sawczukami spędzać tropę z nocnego pastwiska. Słychać było ich nawoływania w krzakach, rozległy się dzwonki, słońce zalało chłodnym blaskiem polanę i wgórze z wrzaskiem przeleciało kilka papug. Ludzie zwolna zaczęli się rozgrzewać i krzątać koło śniadania. Z krzaków wyłoniła się tropa i niechętnie, ze zwieszonemi łbami, zbliżała się do ranszy. Poganiali ją chłopi. Kiedy się zbliżyli, jeden powiedział:
— Ano, jednego cholery bura brakuje, gdzieścik się nam skrył.
Zdaleka słyszałem nawoływania Sawczuka i poszedłem w stronę jego głosów. Włóczył się od krzaka do krzaka, rozgarniał liście, wołał i klął naprzemian.
— Czyj to bur? zapytałem.
— A mój, djabeł przeklęty!
— Miał dzwonek?
— Miał, ale co mu tam dzwonek! Przyczai się gdzie w krzakach i nie poruszy łbem, choćby go tam nie wiem jakie gady cięły!
Poczęstowałem go papierosem i we dwuch poszliśmy w stronę dżungli.
— Wie pan co — powiedziałem po chwili, — może strzelić w powietrze, to przelęknie się i zadzwoni?
— Strzelaj pan, ale psu na budę się nie zda... on tu gdzieś, para jedna, stoi, czuję go.
Wyjąłem rewolwer i strzeliłem w powietrze. Dzwoneczek
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.