wały się drzemać wieki całe bez przemian, nieogarnięte czasem. Każdy odgłos wydawał się czemś obcem i brutalnem w tej skondensowanej ospałości. Zwierzęta powoli, węsząc, zapuszczały się w rzekę. Woda z cichym pluskiem ocierała się o ich brzuchy. Chłodna perspektywa dali wodnej nasuwała lękliwą myśl, że za chwilę znów się trzeba będzie pogrążyć w dusznym i broniącym dostępu gąszczu. Przeprawialiśmy się powoli i w milczeniu. Ciszę przewiercił chrapliwy skrzek tukana, przelatującego na przeciwległy brzeg. Konie orzeźwione wodą nerwowo wspinały się po stromym brzegu i nie zwracając uwagi na zwisające poprzecznice lianów, ostro rwały naprzód. Jazda stała się niebezpieczna. Zdawało się, że ktoś złośliwie porozpinał łapki z lianów i splecionej takuary wpoprzek pikady. Przecinanie ich zajęłoby dużo czasu, więc przejeżdżaliśmy pod niemi, pochylając się w siodle doprzodu. Ciernie „nia pindo“ szarpały odzież, jakby wzbraniając przystępu. Rozhuśtane wici takuary siekły po twarzy. Godzina uwagi, podczas tej piekielnej jazdy wyczerpała mnie do tego stopnia, że przed oczami zaczęły mi latać kolorowe płaty. Nagle posłyszałem za sobą głos Grzeszczeszyna:
— Ej, panie Łóniłowski, zgubiłeś pan worek!
Odwróciłem się i w tej chwili poczułem na szyi ucisk zdzierający mnie z konia dotyłu. Uchwyciłem obiema rękami lian, instynktownie pochyliłem głowę do końskiego ogona i gwałtownie wstrzymałem konia. Po chwili, kiedy przeszło oszołomienie, wyprostowałem się w siodle i obejrzałem się wtył. Niedaleko huśtał się jeszcze gruby, szorstki lian. W odległości kilku metrów leżał mój worek. Grzeszczeszyn zarykiwał się przyłożywszy policzek do szyi swego konia. Podjechałem do niego wolno. Zdaleka słyszałem okrzyki, żeby nie tamować drogi.
— Nie widział pan tego lianu? — Oh, oh! bo skonam ze śmiechu, jak Boga kocham! Ależ pan komicznie wyglądał!...
— Nie widziałem...
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/253
Ta strona została uwierzytelniona.