Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

prowadziła pod górę, zrobiło się bardzo stromo i ogarnęło nas parne ciepło. Wszyscy zsiedli z koni. Posuwaliśmy w napiętem od wysiłku milczeniu. Pole widzenia nie przekraczało pół metra, a myśl, że się jest tak zaszytym w gąszczu, przejmowała jakimś obrzydliwym lękiem. Styłu usłyszałem pocieszający szept Sawczuka, że to już ostatnia góra i nazywa się Marumby. Domyślałem się, że nie jest to ta sławna brazylijska Marumby, ale ogrom tego kraju sprawiał, że nazwy często się powtarzały. Słychać było szybkie oddechy ludzi i zwierząt, co chwila ktoś się ślizgał, słychać było przekleństwa. Ogarnęło mnie gniewne otępienie, i walka z przemożną chęcią, aby położyć się w tem błocie. Obok siebie usłyszałem takie, pomieszane z sapaniem, słowa Grzeszczeszyna:
— Wiedz pan... o tem... że w całej... Brazylji niema... grzybów... a przecież taka.... żyzna gleba...
Ogarnął mnie jakiś rozpaczliwy wstyd. Bez słowa wspinałem się dalej, opędzając twarz od nieznośnie bzykających muszek. Wkońcu ktoś ponad nami zawołał:
— Olaboga, nareszcie!
Po chwili wszyscy znaleźliśmy się na szczycie. Z ulgą wsiadłem na konia i zapatrzyłem się na przebytą drogę. Ponure i rozfalowane lesiste góry ciągnęły się w nieskończoność, pokrywała je popielata mgła i straszliwy smutek unosił się nad pospolitą jednostajnością tej przestrzeni. Ten nierówny obszar leśny nużył wprost oko. Natomiast przed nami, w dole, rozpościerał się teren jakby weselszy, lasy były przerzedzone jasnemi plamami trawiastych płaszczyzn i cały ten widok łagodził spojrzenie pewną rozmaitością. Konie zaczęły schodzić po takiej spadzistości, że przechylony dotyłu, sztywno stałem w strzemionach. Siodło przesunęło się nieomal na kark koński. Przygotowany byłem, że za chwilę koń obślizgnie się po rozmokłym gruncie i przygniecie mnie swoim ciężarem. Nieznośne naprężenie zwolna jednak mijało, pikada przechodzła w wąską i nie-