Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

Siedzimy teraz w wagonie przepełnionym, głośnym od ruchu i rozmów. Przed nami siedzi trzech pijanych kabokli. Są nieruchomi, mówią powoli, cedzę, nie przerywając sobie. Stoi przed nimi młody człowiek z mocno zafrasowaną miną i tłumaczy jednemu z nich, promiennookiemu w kapeluszu obszytym skórą na krzyż, że nie może jechać, ma ku temu powody.
— Zapłacę ci podróż, a dom mój jest na twoje usługi, przyjacielu, ja cię polubiłem!
— Nie mogę, bardzo chcę, ale nie mogę, czekam na pracę obiecano mi.
— U mnie znajdziesz pracę, siadaj, jedź. Blisko mego domu jest tartak, właściciel, to mój „camarado“, u niego popracujesz, jedź ze mną.
— Wybacz, z tobą nie mogę jechać.
— Dlaczego?
— Bo tak już jest!
— To jedź, siadaj!
— Nie, nie mogę…
Namowa jest bardzo powolna i uporczywa. Słucha jej z powagą cały wagon. To kwestja przyjaźni, poznali się tutaj w mieście, gdzieś przy bufecie, dużo wypili, trudno im się rozstać, za chwilę pociąg rusza. Odmawiający jest szczerze zmartwiony, taką przykrość robi przyjacielowi. W tym kraju te rzeczy bardzo się ceni, co wart pieniądz i dobra doczesne! Tu, w środku, jest cała wartość, w duszy.
— Jedź, zobaczysz moją ziemię nad Ivahi, zapolujemy, jedź!
Ale pociąg rusza, więc klepią się serdecznie, młody człowiek wyskakuje w biegu, macha ręki, drugi siada prosto, twarz jego wyraża powagę smutku. Zaczęła się trzęsionka, Grzeszczeszyn ziewa, odwraca się do mnie i pyta rubasznie, pobłażliwie:

— No jak tam, znosi się jakoś podróż, hm, co, nieprzyzwyczajonemu. No, głupstwo, będzie gorzej.

18