dłanego konia, to znów na mnie. Mierził mnie, między innemi, swoją pieczołowitością wobec zwierząt, w której podświadomie wyczuwałem kompleks pastucha i ekonoma jednocześnie. Nigdy nic przeszedł obok zwierzęcia spokojnie, zawsze musiał je klepnąć i obrzucić fachowo - troskliwem spojrzeniem. Cudem kilkakrotnie uniknął kopnięcia bura, zawsze znalazł jakieś powiedzonko na rozgniewane klapnięciem zwierzę, w rodzaju: „No, ty byku! jeszcześ nieomansowany...[1] żebym się nie zabrał do ciebie... na, żryj!“ I podawał mu — wszystko jedno, co: kawałek drzewa albo kaczan kukurydzy bez ziaren. Od kilku minut chciałem już rozsiodłać konia, ale ponieważ widziałem, że go to drażni, więc zwlekałem. Wkońcu podszedł do konia i począł rozwiązywać popręg, mówiąc:
— Oj, panu toby się zdał jaki rower, bo ze zwierzętami to się pan nie umiesz obchodzić. Przecież się — biedak — odparzy.
Rozsiodłał konia i poklepał go po zadzie.
— Wysmaruj mu pan grzbiet szimaronem! — krzyknąłem.
— A cóż to, jestem pański służący... wysmaruj pan sam.
Podniosłem się, nie chcąc kontynuować dialogu. Wenda łączyła się tylnem wejściem z podwórzem, ale obok stała wielka stodoła, zbita z desek, które odstawały od siebie, tworząc szerokie szpary. Wnętrze szopy było zawalone jakiemiś gratami, i w kącie leżał spory kopiec kukurydzy. Kilku chłopów odwalało graty pod ściany, przygotowując wolne miejsce na nocleg. Tam też zaniosłem siodło, wyszedłem, pomogłem szwagrowi Sawczuków przy rozpalaniu ogniska, połamałem trochę gałęzi i zorjentowawszy się, że jestem tu prawie zbyteczny, wyszedłem za furtkę i skierowałem się do wendy. Otyły brunet w pyjamie stał za ladą i zawzięcie wzbraniał kredytu kaboklowi w żokejce. Zauważyłem, że strojniś był pijany i uparcie dowodził, że nie
- ↑ nieujeżdżony.