że monotonne kołysanie się w siodle od rana do późnego popołudnia w mocno ograniczonym zasięgu wzroku, który w promieniu kilku metrów napotykał ponurą jednostajność dżungli z przedzierającemi się zwierzętami i kiwającemi się plecami towarzyszy, nie dawało znów zbyt bogatego materjału do obserwacji. Kilka mozolnych przepraw w błocie i duszności również podziałało otępiająco. Na postojach czułem się tak zmęczony, że ledwie mogłem ogarnąć znużonym umysłem charakter pejzażu lub zachowanie się moich towarzyszy. Ci zresztą, poza specjalnie przyciągającym moją uwagę Grzeszczeszynem, sympatycznymi i pełnymi energji Sawczukami, oraz ich flegmatycznym szwagrem i lekko podnieconym wódką Bełcikiem, nie byli specjalnie interesujący, raczej szarawi i małomówni, bez cech charakterystycznych, podobni do siebie w zachowaniu i nieciekawi. Nie było wprost okazji do jakiegoś naszkicowania ich psychik. Rano wstawali, pili szimaron naczczo przy ogniu, jedli fiżon z ryżem, popijali kawę, doglądali swych zwierząt, wsiadali i jechali dalej, by znów pogadać o byle czem, zjeść kolację i ułożyć się do snu. Oprócz Sawczuków i ich szwagra, wszyscy przebywali tę drogę po raz pierwszy, jechali w klimacie pewnego ryzyka, na niewiadome, z chęcią zakupienia nowych terenów w nieznanej części kraju, w obawie, że im to się nie uda, ziemia i warunki okażą się nie według ich myśli. Co do mnie odczuwałem pewną przykrość, że jadę właściwie bez konkretnego celu. Literacko ta podróż dawała mojem zdaniem niewiele. Psychologja człowieka rysowała mi się słabo na nieciekawem tle przyrody. Byli tak zaabsorbowani podróżą, że nie odsłaniali się specjalnie. Zapewne ze względu na porę roku, (wrzesień, a więc ledwie wiosna, która właściwie mało się różniła od innych okresów), dżungla nie przedstawiała się zbyt powabnie. Przedewszystkiem żywotność minimalna. Widziałem zaledwie kilka ptaków, trochę motyli i mnóstwo dokuczliwych owadów. Zwierzęta uciekały przed człowiekiem, kryły się
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.