Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

Naprzykład zdanie: „Cóż to jest miłość!? — Miłość to żądza, to zlepek ciał... mamidło szalone...!“ To zdanie było dwukrotnie podkreślone. Odrzuciłem książkę i wyszedłem na podwórko. Szykowano się do odjazdu. Szybko wypiłem resztki zimnej kawy, zakrzątnąłem się koło konia, bur jakiś wierzgnął, musnął mnie lekko po pośladku, nieopanowanie odkopnąłem mu, ale nie trafiłem, zaraz wskoczyłem w siodło i znieruchomiałem w apatji. Ale ocknąłem się wkrótce, ponieważ prawa moja noga nie znajdowała oparcia. Spojrzałem w dół: brakowało strzemienia. Głośno powiadomiłem wszystkich o tym braku, niektórzy zaczęli szukać, sam zlazłem i począłem zaglądać we wszystkie możliwe dziury. To zagubione strzemię wkońcu zaczęło opóźniać wyjazd, wszyscy czekali aż się znajdzie. W stodole nie było takiego miejsca, któregobym nie przetrząsnął i kiedy zniechęcony podszedłem do konia, strzemię leżało obok, na ziemi. Wiedziałem napewno, że przedtem go tam nie było. Umocowałem je, wsiadłem i pojechaliśmy. W drodze zacząłem głośno monologować na temat pewnych durniów, którzy robią idjotyczne kawały podczas podróży, i że z tych kawałów nikt niema ochoty się śmiać. Musiał to uczynić ktoś bardzo głupi i podły. A przytem także tchórzliwy. Ten ktoś dał przykład, że obok rzekomo poważnych myśli o uszczęśliwieniu ludzkości poprzez religijną propagandę, może istnieć nikczemna i złośliwa ochota szkodzenia komuś za pomocą podobnie parszywych dowcipów, opóźniających wyjazd całej wyprawy.
— Moi panowie! — zakończyłem. — Oto na co się naraża taki kretyn! Musi bez słowa wysłuchać wszystkich obelg, jakie tu w jego kierunku wygłaszam i nie ma odwagi przyznać się do swego postępku. Jest to taki a taki, jego matka taka a taka! I oto słucha i nic poradzić nie może!
Wszyscy ryczeli ze śmiechu, tylko jeden milczał. Siedział półdupkiem na siodle i pochylony nad końskim karkiem, starał się wysunąć na czoło tropy. Wkońcu uważałem za stosowne