Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

mu swobodnie, bez strzemion. Starzec ten wyglądał jakoś tak praktycznie i twardo, a w słowach jego wyczuwało się prostą mądrość człowieka ziemi. O Brazylji wyrażał się z żartobliwym sentymentem. Przytoczył mi dwa przysłowia, które według niego charakteryzowały ten kraj.
Kabokle mówi: „Nao sei, nao quero sàber e tenho raiva quem sabe!“ (Nie wiem, nie chcę wiedzieć i gardzę tym, który wie!). Lub też: „Todos no Bràsil mandam, ninguem abedece e tudo vae bem!“ (Wszyscy w Brazylji rozkazują, nikt nie słucha i wszystko idzie dobrze!).

Zgodziłem się z opinją Bełcika i dodałem od siebie, że według mnie, człowieka świeżo przyjezdnego z Europy, Brazylja dziwnie jakoś ogłupia i sam choćby język ma w sobie jakiś bakcyl otumaniający. Nie wiem, czy mnie Bełcik dobrze zrozumiał, ale dodał, że ci wszyscy koloniści, którzy chętniej używają języka portugalskiego niźli polskiego, to przeważnie djabła warte typy. Pogrążony w tych rozstrząsaniach, zauważyłem nagle, że paproć się skończyła i bujne krzewy znów biegły wzdłuż drogi. Także słońce pożegnalnie zarysowało się na niebie i zawisło niedaleko zamglonego pasma lasów. Mimo późnego popołudnia, nie czułem zbyt wielkiego zmęczenia. Widać już się przyzwyczaiłem do trzymania się przez cały dzień dzielnie na koniu. Znów wyłoniły się jakieś paskudne budyneczki, które minęliśmy obojętnie, tak, że pomyślałem z przykrością, jaka też przestrzeń dzieli nas od noclegu. Ale Sawczukowie mieli swoje znane z dawnych wypraw postoje. Parę kilometrów od Santa Cruz (tak się nazywała ta obskurna dziura) zjechaliśmy po nagim, gliniastym gruncie do małej kotlinki, gdzie mieściła się prymitywna fabryka pingi i cukru z kany[1]. W powietrzu unosiły się mdłe wonie, a cała ta instytucja zdawała się być ściśle spojona pokładami brudu, dzięki czemu nie zawaliła się

  1. Trzcina cukrowa.