— No to niech pan zerwie... dam panu po milu za każdy liść, zgoda?
— Proszę pana, ja tak wysoko wleźć nie potrafię, ale są specjaliści...
— Panie, uspokój się pan... znów pana dzisiaj coś napada!
Roześmiał się swym zmiętym uśmiechem i podjechał nudzić Sawczuków. Czasem żal mi było tego chłopca. Jeśli chciał naprzykład oczy rozszerzyć ze zdziwienia, wówczas zezował, bo te jego maleńkie, skisłe oczka nie chciały się rozszerzać. Jeśli chciał się uśmiechnąć, zamiast uśmiechu pojawiał się cierpki grymas. Pragnął być żwawy i rzeźki, a potykał się. Z siodła zwisał, a udawał zucha i dobrego jeźdzca. Był to jegomość bardzo nieudany. Przypuszczam, że naprzykład w Warszawie nadawałby się na sprzedawcę dewocjonaljów w budce przed kościołem. Mógłby także przed główną pocztą sprzedawać jakąś „Sztafetę“.
Nagle świat poszarzał i na wolnej przestrzeni odsłoniło się nagle, niby fata morgana, małe, przycupnięte miasteczko. Był to widok niespodziany i nieco niesamowity. W sennej ciszy południa, odezwał się dzwon kościelny i w tej puszczy, na szarej plamie pustkowia, między tulącemi się chałupkami, wyłonił się wyraźnie niewielki kościołek z wyraźnie migocącemi świecami na ołtarzu, z ludźmi wychodzącymi ze środka i nakładającymi kapelusze na głowy. W kłębach kurzu zbliżaliśmy się coraz bliżej, omijając niebiesko pomalowany kościół. W powietrzu ciągle wibrowały dźwięki dzwonów. Wjechaliśmy między parkany, ulica była pusta, jakieś brudne dziecko z palcem w ustach smutno na nas patrzyło, opierając się na łbie siedzącego psa. Kościół mieliśmy po lewej stronie, tam też było widać niewielką grupę ludzi, którzy zresztą nie zwracali na nas uwagi. Słońce się skryło i zrobiło się jakby kto popiołem sypnął. Nie zdarzyło mi się nigdy odczuć podobnie smutnego nastroju. Atmosfera miasteczka miała w sobie jakieś specjalne piętno wegetacji. Jechaliśmy przez nie bez zatrzymania. Na drzwiach napół
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.