przystają, aby nabrać wody. Zapalono lampy, żółte światło rozmazało się po wagonie, w tem świetle twarz Grzeszczeszyna nabrała demonicznego wyrazu. Przez okno widzę uciekające małe domki, coraz więcej zabudowań, wkońcu stajemy przed zatłoczonym peronem, na budynku stacyjnym wisi tablica z napisem: Iraty. Grzeszczeszyn jest znów przy mnie, ożywiony, pomaga mi ściągnąć rzeczy z półki. Po wyjściu z wagonu zostawiamy je w kancelarji stacji i wleczemy się w błocie, w deszczu i mroku do miasta. Mijamy szare budynki, ziejące straszliwą, prowincjonalną tęsknicą, Z trudem stawiamy kroki w błocie, plaszcze ono niemile, ludzie przechodzący obok nas wykonywają dziwaczne ruchy, starają się stąpać po lepszych miejscach. Doznaję głupiego uczucia, smętnej nijakości, działa na mnie ta uboga obcość. W drodze Grzeszczeszyn zastanawia się, gdzie przenocujemy: u księdza, czy u wojującego z nim postępowca, jakiegoś nauczyciela Marjankowskiego. Ja chcę do hotelu.
— Nie, jakże! Jest pan przecież wśród Polaków, wstyd byłoby mieszkać w hotelu, najlepiej będzie u księdza, tylko gdzie on mieszka? Zaraz, zapytamy się tego gościa z parasolem, co gada z tym grubym…
Zresztą wszystko mi jedno, byleby gdzieś się położyć. Może jutro nie będzie mnie to wszystko tak denerwowało. Człowiek z parasolem, to Polak, ale o jakiejś wstrętnej, scudzoziemszczałej twarzy. Opatulony jest szalikiem, nie ma palta. Żegna się ze swym towarzyszem i namawia nas, aby koniecznie odwiedzić księdza Grzywę.
W tej wilgotnej, rozpaćkanej ciemnicy jego słowa lepią się, cuchną podgorączkowaniem, są natrętne.
— Koniecznie panowie, bo Marjankowski to łajdak, bolszewik, tak! Ksiądz Grzywa, to szlachetny duchowny, nie zwraca uwagi na tego marniaczynę, ech, panowie, ważne rzeczy tu się dzieją. Uwaga!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.