poprostu w smrodach, zawsze wiercącą, mocną, nigdy łagodną, lecz drażniącą powonienie. Niedobry czar nie męczył, — raczej denerwował i podniecał. Chciało się jakiejś planowości, jakiegoś rozważnego porządku, a nie tej dzikiej pychy i niechlujnego bogactwa. Taką dziedziną wiodła nas bez końca wąska pikada, czasem podniósł się czyjś śpiew i milkł nieudanie, zatrząsł się śmiech, wybuchła rozmowa, zabrzmiał okrzyk, lecz rwało się to wszystko i czas zdawał się wlec nieznośnie w rytmie kroków końskich. W pewnej chwili przedarły się do nas skądś, z głębi lasu, jakieś przytłumione wołania, powoli nabierały siły i wyrazu, aż wkońcu wyraźnie słychać było nieregularne okrzyki:
Ołej... joj! hu! eło! eło!
Na twarzach Sawczuków zauważyłem pewne zakłopotanie, kiedy zatrzymali się i spojrzeli na jadących wtyle. Głosy niewidzialnych ludzi słychać było już w pobliżu, a wraz z nimi dobiegał głuchy, tajemniczy trzask i dudnienie. I wbrew moim oczekiwaniom, głosy te zwolna zdawały się oddalać. Coraz bardziej. Sawczuk zawołał:
— Ej, niech to djabli! Tropa świń idzie przed nami! Wyminąć ich niesposób, a piorun wie, gdzie się jakie wolne przejście nadarzy. Późnośmy wyjechali, a teraz znów świnie nas zatrzymają i chyba po nocy zajedziemy na nocleg! Jedźmy naprzód, może się da co zrobić!
Ruszyliśmy i po kilkunastu minutach na wąskim pasie pikady ujrzeliśmy posuwające się powoli aż do mdłości, stłoczone i zalewające pole widzenia, tłuste, brunatne świnie. Pośród nich wlókł się obszarpany murzyn, gardłowo co chwila wykrzykiwał, na co odpowiadał mu zdaleka ktoś niewidzialny. Już sam widok tej wstrętnej opieszałości przejmował potwornem zmęczeniem i nudą. Murzyn jadł jakieś bronzowe świństwo; apatycznie oglądał się na nas co pewien czas, wypędzał świnie z zarośli i zdawał się być rad naszemu położeniu. Coprawda Sawczuk coś tam wyklinał i groził, że mu całą tropę roztratuje i po-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.