przelałem na Grzeszczeszyna. Zwłaszcza, że surowe życie obozu od samego rana ujęło mnie w swe karby.
W związku z opóźnieniem spodziewaliśmy się przyjazdu Dąbskiego. Interesowało to i mnie także, ponieważ winien mu byłem bura, który szedł sobie zresztą swobodnie w tropie, oraz zapłatę za siodło i być może jeszcze za coś, czego nie pamiętałem. Widocznie ten koń zatrzymał go na dłużej. Osiodłałem konia, napiłem się jeszcze trochę kawy, (śniadanie zjadłem już dawno) i począłem sobie spacerować między zwierzętami, unikając starannie kopnięcia i Grzeszczeszyna. Widać było, że kaboklo, u którego zanocowaliśmy, był zamożny i dość gospodarny, co mi się rzadko zdarzało widzieć. Miał niezłą chałupę, osobną kuchnię, dwie stodoły, wszystko to otoczone solidnym parkanem. Trochę z nami podowcipkował, nie chciał wziąć pieniędzy za kukurydzę i wogóle zachowywał się po pańsku. Bosy, w połatanych portkach i wyszmelcowanej koszuli, drapał się po zmierzwionej łepetynie, pełnej drobnego śmiecia, co mu nie przeszkadzało zachowywać się wobec nas dumnie i z grzeczną rezerwą. Styłu, z portek, sterczał mu wielki jak szabla fakon. Przewracał wielkie, czarne ślepia i z cywilizacyjnego punktu widzenia przedstawiał się — biedactwo — w gruncie rzeczy, fatalnie. Przykro było pomyśleć, że ta barwna, soczysta i słoneczna Brazylja, rodzi tak nieudanych synów. Pożegnał nas szerokim i pańskim gestem prawej dłoni, i pod pachą mignęły czarne kudły z rozdartej koszuli.
Odrazu dało się zauważyć, że od Sâo Sebastiâo okolica zmieniła swój charakter i po krótkiej nudzie obszaru paproci, puszcza z głuchych i mrocznych ostępów przerodziła się w barwną i egzotyczną dziedzinę. Jechaliśmy szeroką drogą między ścianami lasu, po miękkiej warstwie opadłych, rudych liści, sprawiających wrażenie romantycznej alei w zapuszczonym parku na jesieni. Na drzewach łyskały storczyki i orchidee, nakrapiane, niepokojąco piękne i dziwaczne stwory, drapieżnie przyczajone w cie-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.