nistych wnękach gałęzi; zdające się drwić z mojego chciwego i zachwyconego, europejskiego spojrzenia. Z gałęzi zwisały całe kwietne ogrody i z fantastyczną beztroską bogactwa i urody, przerzucały się w girlandach z drzewa na drzewo. Ta dzika, barwna i szeroka uroda puszczy ukazała się nagle, jakby pragnąc nagrodzić nam nasze poprzednie, żmudne — niby w jakimś tunelu — przedzierania się. Po tych wszystkich uciążliwościach, poziomych drzewach, wymyślnych pułapkach, cierniach i zaduchu, puszcza zdawała się zrezygnować z obrony i obrazować swoim przepychem słowa w rodzaju: „Skoroś już się tu przedostał braciszku, toś zuch i patrz teraz...“
Resztki mego pozytywizmu co do przyrody brazylijskiej, zaczęły się tu gwałtownie odradzać. Przedewszystkiem umiar, a nic jakieś pyszałkowate i bez gustu popisywanie się bogactwem, niby noworysz pierścieniami na grubych paluchach i złotym łańcuchem na brzuchu. W zatrzęsieniu kwiatów i barw przejawiała się pewna fantazja. Była to bujność uregulowana i nie krzycząca. Brakowało mi tylko węży, małp... słowem tego wszystkiego, co obiecuje fama tego kraju: „Z żywych stworzeń tylko ptaki i owady... proszę szanownego pana... Narazie nie możemy więcej... może później...“
Niełatwo się zachwycam, ale skoro wpadnę w ten stan, to już wyczerpująco. Okno mego pokoju w Rio de Janeiro wychodziło na półdziki ogród i często, rankiem budził mnie najbardziej misterny cud przyrody — koliber. Ten rozterkotany czar, uosobienie najwdzięczniejszej energji, — ilekroć wpadał do mego pokoju i mgiełką koloru skrzył się pod sufitem — zawsze wprowadzał mnie w stan najczystszego zachwytu. Bawił niedługo, — jakby tylko naprowadzić mnie chciał na myśl w rodzaju: „Przecież widzisz mnie... i jakże tu nie wierzyć?“... poczem odlatywał rozedrganą smużką do wirujących nad kwiatami towarzyszy. W tym pokoju wiodłem i przykre i tęskne życie, ale ilekroć zdarzało mi się widzieć kolibry, popa-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/287
Ta strona została uwierzytelniona.