dałem na cały dzień w radosny nastrój. Sądzę, że gdyby zamiast Grzeszczeszyna ukazywały się choćby zrzadka kolibry, książka ta byłaby jednym peanem na cześć Brazylji. Widać te kolibry, to miejskie istotki, bo w tej podróży ich nie widziałem. A szkoda. Zamiast posępnych roztrząsań, trwałbym cały dzień na koniu w podziwie i zachwycie. A może teraz nie pora na nie? Nie wiem, nie jestem przyrodnikiem ani ornitologiem. Co mnie obchodzi pora! Ten kraj posiada złośliwy talent koncentrowania rzeczy pięknych w pewnych miejscach kosztem nużącej jednostajności innych terenów. Tak jest z Rio de Janeiro. Książki o Brazylji powiadają o tych skondensowanych urokach, natomiast przemilczają mdły nastrój interioru.
Puszcza, którąśmy teraz przejeżdżali, oprócz szeregu dodatnich cech, ukazała mi parę fragmentów swego plastycznego humoru. W pewnem miejscu napotkałem brodate drzewa. Poprostu z gałęzi zwieszała się sucha zieleń, przyprószona siwizną i w kędziorach majestatycznie opadała ku ziemi. Dalej ukazało się tak upozowane drzewo, że wyglądało niby olbrzym zastygły w figurze mazura. Gdzieindziej dwa drzewa zdawały się chwytać konarami za bary. Nad szczupłą, kokieteryjną palmą, pochylała się gruba gałąź, jakby ją całując i błogosławiąc na podróż. Czasem na drodze sterczała gałąź i zdawała się mówić: „Stój, coś ci powiem!“
Tak więc, jazda stała się niespodzianie przyjemnością. Na skutek zbliżania się do celu podróży, ludzi opanował realny humor, objawiający się w śpiewach i przekomarzaniach. Na zakręcie ujrzeliśmy czystą tablicę z wyraźnym napisem: Fazenda Whitakera. Doskonała, uroczyście ocieniona droga przypominała udrękę przedzierania się przez dżunglę i jednocześnie przejmowała dziwacznym żalem za mozołem i wysiłkiem. Wypominała swą łatwość. Popołudniu ściany puszczy urwały się i wyjechaliśmy na jasno zielony camp porosły tra-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.