wą i najeżony rdzawemi kopcami mrowisk. Sawczukowie podjechali do białego domku i zapytali stojącego w drzwiach człowieka, czy można będzie (oczywiście za opłatą, bo na terenie Whitakera) przenocować. Po uzyskaniu zgody, rozbiliśmy obóz nad czystą i płytką rzeczką, obok szałasu składającego się z jednej pochyłej ściany splecionej z trzciny i z liści. Górna część tego dachu (i ściany jednocześnie — kłopot z określeniem!) opierała się na dwuch drągach. Siedział tam człowiek gładko ogolony, ale o spuchniętych policzkach i z workami pod wyblakłemi oczami, ubrany nędznie i jakoś stęchle. Jego bronzowa marynarka — typowa marynarka włóczęgi — oraz jasne spodnie, były dokładnie wymięte, jak gdyby długo wyleżały się w jakimś schowku. Byłem pewien, że ten człowiek przebył dłuższy okres w szpitalu lub w więzieniu. Siedział w komtemplacji, z podwiniętemi na krzyż nogami. Obok leżał brudny węzełek i laska z kościaną gałką. Nasze przybycie nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Zmienił tylko pozycję, wyciągnął się oparty na łokciu i leniwie począł gryźć źdźbło. Krzątaliśmy się koło zwierząt, rzucając pod jego adresem rozmaite uwagi. Nieopatrznie położyłem siodło w zasięgu pochyłego daszka, na co jegomość chwycił laskę i wyszturgał nią siodło poza granicę szałasu. Zaraz położył się nawznak i począł nucić jakąś monotonną melodję.
Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jest to ubogi Anglik. Melodja, którą nucił, była specjalnie angielska. Przyczem kwestja z siodłem nie dawała mi spokoju. Tymczasem rozpalono ognisko i umieszczono w niem kociołki. W pewnej chwili spojrzałem na twarz włóczęgi. Dyszał gniewnie i chciwie patrzył na kociołki. Ale skoro zauważył, że go obserwuję, odwrócił się, gwiżdżąc ciągle swą melodję. Mimo sytuacji przychylnej do nawiązywania rozmów, nikt się nie odezwał do niego słowem, a nawet po pewnym czasie przestano się nim zajmować. Wyjąłem z worka ręcznik i mydło, poczem poszedłem wzdłuż rzeki,
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.