Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

Stoimy przed torem, z lewej strony syczy lokomotywka. Obok stoi słup z wąską, pionową tabliczką. Przytwierdzona do niej lampka oświeca słowa „Pare — Olhe — Escute — Passe (Stój — Patrz — Słuchaj — Idź)“. Słowa te mieszczą się jedno pod drugiem, zatrzymują nas kilka minut. Myślę o tym szmatławcu, naszym przewodniku. który powiada, że w tej parszywej dziurze dzieją się ważne rzeczy. Pociąg przemknął, pełen łebków w oknach.
— A ten Marjankowski, to myślicie panowie, że nie kradnie. Hoho, mnie wygryzł z towarzystwa, byłem tam prezesem, w lewo, panowie. Ja ostatecznie posiadam tutaj fabrykę wody sodowej, nie jestem pierwszym lepszym łatkiem, nauczycieliną. I jakież to życie bez księdza? Z kim on walczy! Teraz jest sam prezesem w tem towarzystwie. Tutaj panowie, zaklaskajcie przed oknem, to może ksiądz wyjrzy.
Stanęliśmy przed ładnym czystym domkiem. Grzeszczeszyn klaskał, pomagał mu trochę fabrykant wody sodowej. Zapaliła się elektryczna lampa u drzwi, z okna wyjrzała wesoła, pomarszczona staruszka.
— A co tam, panowie, co?
Obaj mówią, że chcą do księdza. Księdza niema, jest u zakonnic. Ona nie wie, kiedy wróci, może się zasiedzi. Gaśnie lampa, skrzypi okno. Fabrykant radzi do hotelu.
— On panów przekabaci, ten marniaczyna. Ja was tam nie zaprowadzę, nie przyłożę do tego ręki.
Wreszcie Grzeszczeszyn wyprasza pokazanie domu, chociaż zdaleka. Jestem rad z obrotu sprawy, jasne, że czuję sympatję do tego łajdaka Marjankowskiego. Plust, chlup, potrącamy się, idziemy w inną stronę. Fabrykant przycichł, tylko gwiżdże ironicznie. Skręcamy tu, skręcamy tam, wkońcu przechodzimy płotek, fabrykant mówi ponuro, wskazuje parasolem: „to to“ i znika w ciemnościach jak szatan, rozgwizdany, chichocący. Przed oknem Grzeszczeszyn znów klaszcze, to zwyczaj całej