do miejsca, gdzie przepływała między zaroślami. Rozebrałem się i ległem na wyszlifowanem dnie z kamienia. Ta niewygodna kąpiel na płyciźnie trwała z pół godziny, poczem wymyty i rzeźki, wróciłem do obozu. Włóczęga ciągle nucił pod szałasem. Usiadłem przy ognisku, nałożyłem sobie na talerz fiżonu z ryżem i począłem jeść, nie spuszczając z oka niefrasobliwej postaci pod szałasem. Usiadł i kiedy pochwyciłem jego wzrok, zrobiłem proponujący gest ręką w stronę talerza. Obejrzał się za siebie, jakby szukając kogoś, kogo ten gest dotyczył. Zjedliśmy kolację, poszedłem z Sawczukami i Bełcikiem nad rzekę, aby naciąć gałęzi na szałas. Wróciliśmy i zabraliśmy się do roboty. Zachodzące słońce okryło świat czerwienią i od rzeki powiało chłodem. Człowiek spod szałasu wstał, wyjął z kieszeni zapalniczkę, przeciągnął się i ziewnął, poczem w kilku miejscach podpalił wysuszony dach. Po tym czynie, podciągnął spodnie, podniósł węzełek i laskę i poprostu poszedł sobie drogą wiodącą do lasu. Gwizdał. Dach szałasu strzelił wesołym ogniem ku niebu. Sylwetka włóczęgi majaczyła w groteskowych podskokach na czerwonem tle, poczem rozmazała się na brunatnej ścianie lasu. I przepadł! Złośliwy Chaplin z brazylijskiej puszczy. Milczące zdumienie nasze przerwał okrzyk Grzeszczeszyna:
— A to sukinsyn! Podpalił szałas... ganiać go!
— A to sobie go pan ganiaj! — odpowiedział Bełcik. — Waryjat jakiś, tfu!
Kilku chłopów poczęło deptać gasnące resztki szałasu. Sawczukowie wyciągnęli osmalone drągi i przenieśli na miejsce, gdzie mieliśmy postawić nasz schron. Nikt nie komentował zdarzenia. Kiedy szałas był gotów, porozkładaliśmy kapy wokół ogniska i wsłuchani w nocny bulgot rzeczki, leżąc w rozedrganych poblaskach, w milczeniu piliśmy szimaron.
Jakoś nie zbierało się na żarty. Ludzie rozmyślali o swoich sprawach, a nastrojowy wieczór skłaniał raczej do wspomnień
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/290
Ta strona została uwierzytelniona.