i roztrząsać, co się zresztą przejawiło w tęsknie wymykających się spod nastroszonych wąsów starego Bełcika — słowach.
Wyciągnął się wygodnie i począł mówić:
— Jakie to my, te chłopy polskie na ziemie pazerne. Każden ma swoje niezgorsze gospodarki, każden z nas, co leżymy tutaj, ma byt ustanowiony, osiadłą od lat rodzinę, a jeszcze nas ciągnie coraz dalej, coraz więcej ziemi nakupić i nowej roboty w ręce sobie napędzić. I że to wy, co młodsi... Ale i mnie starego chciwość na ziemię pędzi z wami. A jakem tu przybył, że czterdzieści roków temu będzie, to ino te łapy człowiek miał do roboty i nic więcej. A tak to wtedy było, że gdzie chłop polski przyszedł, tam nie było ani Boga, ani djabła, tylko bór okrutny i chłop polski. I co to potu z człeka się utoczyło a i krwi nierzadko, zanim to sobie jaki taki byt urządził. Usiadłeś pod wieczór przed chałupą i dopiero jak cię nie ułapi tęsknica za swoim narodem, to choć gryź te twarde ziemie, żadnej ulgi ci nie przyniesie. Zasłuchasz się w głuchą puszczę, a tam ci się nie słowik odezwie, tylko gabriwa zapłacze, piosneczki poszuka... I oto los twój, chłopie... zamieniłeś sobie słowika na gabriwe. Dzieciak ci woła kartofla, a ty mu wołasz: „Weź se laranzie[1], kartofli niema“. Wyrośnie ci to dziecko, a inne już jakieś... do obcego języka sposobniejsze... już tom puszczą nasiąkło. Jak się zbierzemy gdzie w kupie, na jakiej szuraskadzie[2], a podpiję sobie, to im wołam: „Ja nie z tych Polaków, co to się na okręcie urodzili... ja w Wiśle kąpany!“ A ci w śmiech! Później jak szkołę postawili, wraca mi dziecko do chałupy i powiada, że mu nauczycielka wyciągnęła wesz z głowy i wsadziła do gęby i czekała aż nie rozgryzie. Tak ci to chłopskie dzieci czystości uczyli! A jak się doczekałeś szkoły polskiej, i gazety w swoim języku i majątku, i poważania, to cię znów gna w te lasy, nowe alkry