Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

dym kroku uwidaczniał się jasny, wesoły egzotyzm. Gładko ubita droga poznaczona była słupkami kilometrowemi, w słonecznej dali widać było brunatne chatki pośród zwęglonych, oddzielonych żywą zielenią — pól. Te czarne i zwęglone, pozornie martwe obszary, zamiast odpychać swym posępnym wyglądem, podkreślały raczej twórczą pracowitość rąk ludzkich, co przesłaniało przykre wrażenie barbarzyńskiej gospodarki.
W pewnem miejscu napotkaliśmy znów pożar krzaków. Żar słońca zlewał się z ogniem ziemi i buchał gorącym wichrem w naszą stronę. Głośne trzaski pękającej w ogniu takuary, wściekle skłębione pośród dymu płomienie, cała ta oszalała zagłada soczystej roślinności, zdawała się rwać w bezsilnej wściekłości, że nie może pójść dalej, że spryt człowieczy umiejscowił ten żywioł w wyznaczonych granicach. Przygotowanie do palenia rosy odbywa się w ten sposób, że w oznaczonym miejscu podcina się fojsą krzaki tuż przy ziemi, poczem przeznaczony do spalenia teren oddziela się od reszty wycięciem określonej granicy z krzaków, tak że ogień niema dalej dostępu.
Przejechaliśmy mimo tego małego piekła i zaraz z rozmaitych refleksyj wyrwała mnie informacja Grzeszczeszyna:
— Panie, mamy do Nova Danzig tylko czternaście kilometrów!
— Nie czternaście, ale trzy! Po czem to pan sobie tak wspaniale obliczył?
— Jakto! przecież słupy wskazują!
— Uspokój się pan! Słupy wskazują odwrotny kierunek do fazendy Whitakera, biegną od Nova Danzig, nie widział pan widocznie tablicy... Dlaczego mi pan ciągle zawraca głowę swojemi mylnemi informacjami!? Trzeba wpierw sprawdzić! Ciągle się pan wykretynia, psiakrew!
— O, proszę pana... proszę pana! Niech pan się tylko nie zapomina. Gdzie pan się właściwie chował?