w powrotnej drodze koń mi się spłoszył przed autem i tak gwałtownie poniósł mnie w krzaki, że omal nie spadłem. Z wendy na mój widok wybiegł Grzeszczeszyn i zawołał:
— Rany Boskie, gdzie pan się szwendasz? Przecież auto już czeka! Jejejej!
Osadziłem rozdygotanego konia i w gniewie huknąłem Grzeszczeszynowi, żeby sobie poszedł raz do djabła i nie zawracał mi głowy swojem natręctwem. Po krótkiej sprzeczce, Sawczukowie przyjęli dwadzieścia milreisów tytułem zwrotu kosztów podróży, poczem poleciłem ich opiece konia Dąbskiego i siodło. Napiliśmy się jeszcze piwa, obiecując sobie, że się jeszcze kiedyś spotkamy, poczem rozstaliśmy się wzruszeni, przyjaźnie i serdecznie uścisnąwszy sobie ręce. Wpakowałem worek do chuderlawego Forda, zająłem miejsce i czekałem na Grzeszczeszyna, któremu urwał się pasek od sztylpy i właśnie przy nim coś manipulował.
— Siadaj pan, bo pojadę sam! Sztylpę możesz pan sobie naprawić w czasie jazdy.
Powiedział coś: „A…aaa…racja!“ i usiadł obok. Ruszyliśmy. Wychyliłem się i machałem kapeluszem stojącym przed wendą chłopom. Nawet to rozstanie było mi nieco przykre. Obok mnie siedział człowiek, z którym bardzo pragnąłem się rozstać, a jednak zamiast pożegnać się z nim i odjechać sam, siłą przyzwyczajenia zawołałem go do auta i oto znów byliśmy razem, a nawet bliżej siebie niż zwykle.
Auto szybko jechało po czerwonym pasie bitej drogi, między symetrycznemi rzędami kawowych drzewek. Ten schludny porządek po zatrzęsieniu puszczy sprawiał mi szczere zadowolenie. Po półgodzinnej jeździe wjechaliśmy między gęsto ciągnące się wzdłuż szerokich ulic, drewniane, niemalowane budynki i auto zatrzymało się przed czemś w rodzaju baraku z napisem: „Bar e hotel Tico-tico“. Nie rozglądałem się po Londrinie, tylko szybko poprosiłem tęgiej kobiety o pokój. Poprowadziła
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.