Brazylji, dom prywatny, to świętość, żadnego dobijania się. Z okna pyta ktoś energicznie:
— Co za cholera się tu tłucze?
— To ja, Grzeszczeszyn, panie Marjankowski! Przyjechaliśmy!
— Zaraz otwieram, idźcie tam od frontu, trochem niezdrów, wyleguję się, zaraz…
Ten ci to Marjankowski, co tu tyle złego narobił, co ma nas „przekabacić“! W drzwiach stoi dwudziestoparoletni chłopak, ładny, wesoły, z czupryną. Taki typ co to żadnej dziewusze nie przepuści. Zaprasza nas do środka, powiada że wrócił niedawno z jakiejś „lapy“.
— Lapa, to sanatorjum dla chorych na płuca, pan tu niedawno, to pewnie nie wie. Coś nietęgo byłem ostatnio z gardłem, teraz lepiej, miesiąc tam siedziałem, dopiero dwa dni temu wróciłem. Wcześnie się kładę, odpoczywam, gawędzimy sobie z żoną, nie pali się światła, plucha taka. Siadajcie panowie, ja zaraz wrócę, trochę się przyczeszę. Grzeszczeszyn, to was aż tu przyniosło, już wracam!
To pewnie jest sala tego „towarzystwa“, gdzie siedzimy, bo dużo krzeseł, pisma, książki na półkach… Moje buty wyglądają jak stępory, tak są oblepione błotem. Grzeszczeszyn informuje mnie, że ten Marjanowski, to może i porządny chłopak, tylko młody i nerwus. Grzywa to jest ksiądz! Jutro zaraz pójdziemy do niego. Szkoda, żeśmy go nie zastali, trudno, trzeba będzie przenocować u tego młokosa, lepiej to niż wydawać na hotel.
— Ale czekaj pan, ja mu tu dam szkołę, ja mu wybiję z głowy te ateuszostwa, niedarmo — panie — tu zdrowie straciłem na robocie społecznej. Ja go się zapytam, kto to go upoważnił do tych walk religijnych? Z narodowym księdzem sztamę trzyma, smarkul. Będziesz pan widział.
Więc to to jest poznawanie puszcz, dzikiego życia brazylij-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.