Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.

stacji kolejowej, skąd już prosto mógłbym pojechać do Kurytyby. Ze słów jej wynikało, że nie jest to takie proste. Należało jechać naprzemian pociągiem i autobusem. Najbliższy autobus do miejscowości Jatahy odjeżdżał za godzinę. Zapłaciłem za nocleg, zapakowałem rzeczy do worka i wyszedłem na miasto. Urok wczorajszego wieczoru przemienił się w upalną ospałość. Przeważająca część ludności była na plantacjach. Patrząc na auta z tumanami czerwonego pyłu, na rzadkich i opieszale poruszających się przechodniów, odczułem przykrą nudę codzienności. Od strony wielkiego budynku kompanji szedł w moją stronę Grzeszczeszyn i już z oddali począł wołać, że bardzo mnie przeprasza, ale musi zostać, bo zameldował się w kompanji jako wydelegowany z konsulatu polskiego w Kurytybie, i dziś jeszcze ma pojechać autem oglądać tereny.
— Przecież pan wcale nie jest wydelegowany przez konsulat.
— Aj, panie! To co... Muszę przecież obejrzeć te działki... od lat tkwię po uszy w kolonizacji, to mój żywioł!... Ta dziewczyna, — ścierwo! — gdzieś mi wczoraj zwiała... Pożycz mi pan sto milów!
Byłem rad przecież, że zostaje, ale prawem samoudręki chciało mi się, aby jeszcze trochę pojeździł ze mną. Sto milów dałem mu z ochotą... było mi nawet na rękę, że w ten sposób mogę wynagrodzić jego groteskowe przewodnictwo w tej podróży.
— Bądź pan zdrów! Miewaj pan dobre sny, wszystko co było, to nie my!... Wspomnisz pan jeszcze nieraz Grzeszczeszyna i kiedyś jeszcze się pan dowiesz, że obejmował on swoją głową wszystko to, co w tej Brazylji wymaga objęcia. W konsulacie niech się pan upomni o sto milów... może chce pan kwit?.. Zaraz panu w kasie wypłacą. Czołem! Muszę wracać do kompanji, bo tam już dyrektor czeka na mnie z autem!
Pokurczony, drobiąc nóżkami w iks, począł się ode mnie oddalać na znieruchomiałem w słońcu, zmartwiałem w upalnem