uścisku, czerwonem tle miasteczka. Odchodził dominujący barwik mego spojrzenia w tej podróży. Ale zawrócił jeszcze koślawym kroczkiem, przyłożył rękę do ust i krzyknął:
— Panie Łóniłowski... A niech pan tam wspomni w jakiej swojej książce o Grzeszczeszynie... Byle chwalebnie!.. byle chwaleb...
∗
∗ ∗ |
Wykupiłem bilet na stacji autobusowej i wcisnąłem się między różnokolorowy i ożywiony tłum pasażerów. Tłusta murzynka obarczyła moje kolana połową ciężaru swojej wielkiej torby. Wóz nerwowo się poderwał i poniósł nas wesołą drogą wdół. Równe szeregi, rosnących obok siebie niezależnie i w oddaleniu, drzewek kawowych umykały po obu stronach drogi nieruchomą siatką zieloności. Autobus zatrzymał się nad brzegiem rzeki, poczekał na prom, wkońcu prom podjechał, przewiózł maszynę z rozgadanemi pasażerami na przeciwległy brzeg, i wóz znów pomknął kawowym lasem. W miasteczku Jatahy siedziałem dwie godziny na stacji kolejowej, na peronie, czekając na pociąg. Jadłem banany, przesiąknięty nudną obcością wszystkiego, co się wokół mnie działo. Opieszałość brazylijskich łazików skłoniła mnie do rozmyślań o wczorajszym wieczorze w Londrinie, która poza urokiem rozwijającego się w szybkiem tempie miasta, zwracała uwagę atmosferą poczynania się czegoś wielkiego, z zastosowaniem energji i pomysłowości europejskiej. Pociąg przywlókł się, zadzwonił jakoś bezsilnie i stanął. Kilka godzin jechałem krajem barwnym, między plantacjami ryżu, bawełny i kawy, z kolorowemi domkami i widoczną zamożnością. Nic ciekawego nie spotkało mnie w tej podróży, na postojach piłem kawę, w czasie jazdy paliłem w błogiej bezmyślności, nierad roztrząsać tego, co było. Na stacji