Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

steczko wydało mi się specjalnie obce. Ha, trudno! Rewolucja, obejmie cały kraj, potrwa z rok. Ożenię się tutaj, zapomnę o Ojczyźnie... Będę Brazylijczykiem. Koniec!
Pod wieczór odezwało się we mnie nieco energji. Należało o wszystko dokładnie rozpytać. W hallu paliła się lampa, z jadalni dochodziły brzęki talerzy, nakrywano do kolacji. Przed hotelem siedziało kilkanaście osób na chodniku, w krzesłach i rozmawiali o strajku. Szybko się zorjentowałem, że byli to przeważnie zatrzymani strajkiem komiwojażerowie. Rozmowa ich była beznadziejna. Nic... będzie coraz gorzej. Począłem dawać znaki ręką stojącemu pośrodku mężczyźnie w rozpiętej kamizelce, ale ten spojrzał na mnie ostro, pogroził... tak, wyraźnie pogroził... palcem, i dalej szybko wykładał swój pogląd na tę sprawę. Przysiadłem cicho na schodku i zapatrzyłem się na placyk, wokół którego, przed domami siedzieli zamyśleni mężczyźni w pyjamach. W mojej gromadce nieco przycichło i wtedy szpakowaty krzyknął do mnie z odległości:
— Słucham cię, cabalerro!
— Czy poczta i telegraf także są objęte strajkiem?
— A jakże... czemużby nie!
— A czy nie dałoby się wynająć jakiegoś prywatnego auta, któreby mnie zawiozło do Kurytyby?
— He... Wszyscy co tu siedzą już przestali o to pytać... A to bogaci ludzie! Lata będą mieszkać u Giuseppe Ferronato... wzbogacą go i pozostaną jego przyjaciółmi do końca dni swoich! Nieprawdaż amigos?
— Ach, senior Ferronato, niech was Bóg zachowa dla nas jak najdłużej w przyjaźni, tylko niechaj wpierw dozwoli nam pozałatwiać nasze interesy — wtrącił ktoś z gości.
Giuseppe Ferronato przestał się widać bawić rozmową, bo nagle spoważniał i wszedł do środka. Poszedłem za nim i gdzieś w kącie wyjaśniłem mu swoją sytuację. Nachylił mi się do ucha i szepnął: