Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

skiego! — myślę sobie. Po nieciekawej i męczącej podróży spotykam się tutaj z jakąś marniutką polityczką i atmosferą Lubartowa na jesieni. Patrzę na Grzeszczeszyna jak na okiennicę czy inny słupek. Teraz widzę, że jest brudas, ma brudny kołnierzyk, czarno za paznokciami, śmierdząca mina. Są tacy mężczyźni, jak się spojrzy na ich twarz, to się wie, że są brudasy i śmierdzą, choćby nie wiem jak elegancko byli ubrani. Grzeszczeszyn jest mi już wstrętny, nie wiem jeszcze, może się do niego przekonam, ale w tej chwili twierdzę, że jest paskudna posturka.
Marjankowski wraca, chudy, gładki, sylwetkowy, i siada obok nas.
— Ciągle pan bujasz po świecie — zwraca się do Grzeszczeszyna.
— Robi się co można. Jak tam u was kartofle tego roku?
— W Iraty rodzą się najlepsze kartofle — informuje mnie Grzeszczeszyn.
Marjankowski odpowiada, że są tu ważniejsze kwestje niż kartofle, i odrazu traci w moich oczach razem z temi swojemi ważnemi kwestjami. Zaczynają ze sobą rozmawiać, wymawiają nazwiska, które mi są nieznane, wkońcu już nie słucham nawet tego co mówią. W starym „Światowidzie“ widzę gębę znajomego bęcwała, że niby coś tam napisał czy wystawia. Oglądam inne pisma, dużo fotografij z powodzi w Polsce. Znów „Światowid“, na pierwszej stronie fotografja arystokratycznej grupki na balu, bardzo przystojni ludzie, trochę ładnych hrabianek, wszystko jedno, choć i hrabianki, zdrzemnąłbym się z którąś z nich tu, w tem Iraty. Za ścianą nieznana mi żona Marjankowskiego coś pitrasi, skwierczy to, łączy się ze słowami Grzeszczeszyna: …a przecież ksiądz Myszka nalał im za kark gorącego łoju. Podchodzę energicznie do Marjankowskiego i zadaję mu szereg pytań istotnych: ile zarabia, ile dzieci chodzi do szkoły, dlaczego wykłóca się z księdzem Grzywą? Wstaje