i tłumaczy mi wszystko szczegółowo. Księdza Grzywę nazywa „Rzymianinem“, bo jest to ksiądz rzymsko-katolicki.
— Wcale się z nim nie wykłócam, tylko nasz chłop na tutejszym gruncie nie jest tak ciemny jak w kraju, i wszelkie księże bujania i wyłudzanie grosza nie może tu mieć miejsca.
Potem mi mówi dużo na ten temat, i rzeczywiście, jeśli to prawda, to ten ksiądz jest niedobry człowiek, niema co gadać. Do pokoju wchodzi kobietka z zadartym noskiem i prosi nas do stołu. Ładniutka jest ta żona Marjankowskiego, i nic dziwnego, że sobie z nią gawędzi w ciemnościach, o tak wczesnej porze. Jemy różne smaczne historyjki, i gdy się przytem patrzy na tak młodą, przystojną parę, wszystko nabiera zdrowego sensu życiowego, nawet słowa Grzeszczeszyna, że… „ci panowie z Polski przysyłają tu różnych bałaganiarzy, a ja, który wiem cośniecoś, jestem im niewygodny, bo lubię prawdę; ale to się wyklaruje“. Po kolacji znów słowa: spółdzielnia, szkolnictwo. Siedzę z nimi, przyklejają się do mnie te słówka, omal że się nie trzymam stołu, tak mnie ciągnie szerokie łóżko Marjankowskich. Wreszcie, żeby coś powiedzieć, pytam się Grzeszczeszyna kiedy się nabawił ospy, w jakich warunkach. Rzucam przytem podłą uwagę, że musiał być kiedyś ładnym chłopcem. Grzeszczeszyn bardzo grzecznie mi odpowiada, że zachorował na ospę na Górnym Śląsku, robił właśnie propagandową „robotę“. Marjankowski patrzy na mnie i zaraz proponuje nam jakiś pokój na górze, tylko go trzeba wpierw uprzątnąć. Z radością myślę, że zaśpię ten nudny, oleisty dzionek mojej podróży po Brazylji. Idziemy nagórę, rzeczywiście pokój trzeba uprzątnąć ze śmieci i zakurzonych butelek, tylko potem należy coś w niego wsprzątnąć, bo jest bez łóżek.
— Trzeba poznosić łóżka — powiada Marjankowski.
Tylko oni pracują, znoszą te deski, składają je, stukają młoteczkiem, bo ja otworzyłem okno i zasnąłem na parapecie jak nieopanowany wałkoń, leniuch.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.